Ignatius Ignatius
186
BLOG

Czysty chędożony Armagedon po północy: Mystic Festiwal 2022 – Relacja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Dzień drugi w barwach Union Jack.

Życie w trybie festiwalowym pędzi z prędkością „Painkiller”. Dobrnęliśmy do półmetka i najbardziej intensywnego (dla zdającego relację) dnia Mystic Festiwal 2022.

Po dobrych wrażeniach z koncertu w ramach zimowej trasy Vader: The Awakening of Tyrants, na rozruch postanowiłem zapodać sobie:

Dopelord (Park Stage)

Bardzo ucieszyłem się na wieść z udziału warszawiaków na festiwalu. Lubię mieć możliwość porównania jak dany zespół gra w warunkach klubowych i na otwartym powietrzu. Zapowiadała się bardzo dobra sztuka, pora dnia pozwoliła przyjrzeć się fikuśnej stylówie Pawła Mioduchowskiego i kapitalnemu banerowi z tyłu. Niestety pech chciał, że tym razem hołdy dla sejtana, którym otwarli koncert, nie zostały w pełni wysłuchane. Na początku drugiego utworu „Addicted to Black Magick” oddziaływanie złego sprawiły, że coś się wysypało, to „coś” poprzedzone było mega przykrym sprzężeniem. Wyrozumiała opinia publiczna zebrana pod sceną okazała łaskę. W pewnym momencie zasugerowano zespołowi opcję unplugged.

Po chwili kryzys zażegnano i uczciwie zaczęli numer od nowa, tak aby nikt nie poczuł się stratny. Z nagłośnieniem Dopelord jeszcze miał pewne problemy, ale udało się koncert dociągnąć do końca. Mimo, że skandowano tradycyjne „nic się nie stało”. Mimo najwyższych starań ze zrozumiałych względów gig był spalony. Zespół a zwłaszcza zwykle żartujący Miodek był ewidentnie speszony i już nie było tak luzacko jak podczas wspomnianego gigu w katowickiej Fabryce Porcelany... To nic chłopaki jeszcze zagrają nie jedną zacną sztukę. Set był ten sam, połowę repertuaru wypełnił materiał z drugiego długograja – Children of the Haze (2017). W warunkach openerowych upalone bękarty zagłady sprawdzili się równie dobrze. Po wszystkim Dopelord chcieli dealować jakimś stuffem, komuś Miodek wpadł w oko i nawet… padła propozycja kupna wokalisty (sic).

Benediction (Main Stage)

Dave Ingram powitał całkiem licznie zgromadzonych maniaków słowami Generała Kenobiego – Hello there! które były skierowane do armii droidów Generała Grievousa. To była celna metafora dla wydarzeń kolejnych kilkudziesięciu minut.  

Występ tuzów brytyjskiego death metalu to jedna z większych i jak najbardziej pożądanych festiwalowych niespodzianek. Tak po prawdzie Brytole wystąpili w roli zastępcy Obituary i to akurat przyjąłem z niekłamaną radością. Bowiem na żywo twórców wielkiego Transcend the Rubicon (1993) niedane mi było jeszcze usłyszeć.

Powtórzę się, Benediction to klasa sama w sobie, czołowy przedstawiciel brytyjskiego śmierć metalu rodem z ścisłej kolebki metalu Birmingham. Spece od walcowatego, masywnego burzenia w średnim tempie - godne zastępstwo ekipy braci Tardy.

Zespół powrócił w 2019 roku - po jedenastu latach od wydania Killing Music (2008) - w trakcie pandemii z nudów poronili płytę Scriptures (2020).

Skład zespołu jak na weteranów ma wiele wspólnego z czasami świetności: W roli gardłowego rubaszny, pozytywny Dave Ingram (przypomnę, że po pierwszej płycie zastąpił Marka ‘Barneya’ Greenwaya, który postanowił skupić się na gardłowaniu w Napalm Death). Co ciekawe ostali się pierwotni gitarzyści Darren Brookes i Peter Rewinsky. Odświeżono jedynie sekcję rytmiczną Dan Bate szarpiący grube struny, za garami Gio Durst.

Zaczęto od instrumentalnego wykonania „Divine Ultimatum” z debiutu i niestety był to jedyny przedstawiciel morderczego Subconscious Terror (1990). Następnie rzucono gawiedzi dwa jeszcze ciepłe ścierwa z Scriptures (2020): kolejno rozpoczynający album „Iterations of I” i następujący po nim „Scriptures in Scarlet”.

Bardzo nośne. konkretne sztosy, na miarę tego zacnego bandu. Jednak nie tylko ja przebierałem niecierpliwie trampkami czekając na coś z Transcend the Rubicon (1993) ich niekwestionowany opus magnum - choć dla mnie i dwa poprzednie współtworzą kanon brytyjskiego death metalu. Zagrano więc „Nightfear” i sądząc po reakcji fanów, nie tylko ja byłem usatysfakcjonowany. Wszak jest to ciężar gatunkowy znacznie poważniejszy – masywny niczym kolumna czołgów, taka biła potęga ze sceny jak i z kotłującej się publiczności. Pod koniec sztuki odpalili jeszcze z niniejszego krążka mocarny otwieracz „Unfound Mortality” – czysta hekatomba. Szkoda, że nie pociągnęli tematu bardziej i nie zagrali jeszcze kilku numerów, ale może zostawią to na przyszły rok, kiedy wybije okrągłe trzydzieści lat
 
Ku mojemu zdziwieniu miast koncentrować się na pierwszej połowie lat 90. przypomniano album Grind Bastard (1998). Krzyżując swoją wizję death metalu z ówcześnie nowoczesnym groove metalem zespół starał się odświeżyć stylistyczną formułę i naprawić błędy z wcześniejszego albumu. Wybór padł jednak na bezpieczny „Agonised” – mimo wszystko wpisujący się w formułę starego dobrego Benediction. Żebyście tylko widzieli radochę Dave'a, że ludzie jeszcze kojarzą i cieszą się z takich staroci.

Finał iście kruszący w postaci „Stormcrow” z ostatniej płyty a po nim „roztańczony” death metalowy „Magnificany” z upiornie tłustym spazmem wygenerowanym przez gitarę basową Dana Bate’a.

Śmiercionośna sztuka wypełniona walcowatym, oldschoolowym bujającym death metalem. Nie mogę się doczekać powtórki w warunkach klubowych.  

Tribulation (Park Stage)

Wypełniaczem dnia drugiego został szwedzki Tribulation (nie mylić z tym starym thrashowym) – konkretnie chodzi o tych młodszych reprezentantów metalowego melodyjnego, smutaśnego grania na pograniczu progresji, gotyku… ogólnie zespół z Arviki lubi sobie pomieszać i czerpać z różnych mrocznych styli. Pierwotnie był zespołem death metalowym, który po drugiej płycie postawił na lżejsze umiarkowanie eklektyczne brzmienie.

Melodyjne progresywne szwedzkie z niepokojącymi gitarowymi zawijasami, utrzymanymi raczej w relaksacyjnym tempie, z sporadycznymi lekkimi zrywami.

Tribulation promuje swój ostatni album Where the Gloom Becomes Sound (2021), wypełnił znaczną część zagranego materiału tegoż wieczoru. Na start poleciały dwie pieśni „In Remembrance” i „Leviathans”. Z ciekawostek mysticową publiczność kopnął zaszczyt posłuchania po raz pierwszy na żywo kawałka „Hour of the Wolf”.

Zespół równie chętnie sięgał po poprzedni album Down Below (2018) z którego zagrali m.in.: „Nightbound” i zamykający sztukę utwór „Lacrimosa”. Nieśmiało zespół wplótł w set z drugiego albumu – The Formulas of Death (2013), padło na bezpieczny instrumentalny „Ultra Silvam”. Świetne pasaże, zgrzytliwe, wyjące, przeszywające skandynawskim mrozem. Jeden z mocniejszych punktów programu.  

W porównaniu z nieszczęsnym występem Katatonii była to ciekawa porcja pretensjonalnej ale jednak słuchalnej muzyki.

Laureatem konkursu na najładniej wypowiedziane słowo „dziękuję” całego festiwalu został Johannes Andersson, który wyróżniony powinien zostać również za rozbrajającą mimikę – jego ponure „dziubki” rządzą.  

Saxon (Main Stage)

Wyspiarscy weterani rodem z South Yorkshire przybyli na tegoroczną edycję Mystic Festiwal z swym tradycyjnym heavy metalem. Niekończąca się, trwająca od ponad czterdziestu lat krucjata w imię NWOBHM. Efektem stania na straży tejże tradycji jest muzyczna skrzynia wypełniona bezcennym kruszcem bogatej dyskografii Saxon. Szastali na prawo i lewo niemal samymi sztandarowymi hiciorami, z najbardziej płodnego okresu w historii zespołu lat 1980-81: m.in. grając: „Denim and Leather”, „Never Surrender”, czy pozostawione na sam finał wielbione przez fanów „747 (Strangers of the Night)” i „Princess of the Night”.

Saxon wystartował motocyklowym hymnem „Motorcycle Man”, co przypadkiem można było potraktować jako symboliczną zapowiedź gwiazdy wieczoru. Następnie przygrzmocili dużo świeższym „Battering Ram” z wydanego w 2015 roku albumu długogrającego o takim samym tytule. Jako trzeci wybrzmiał ikoniczny dla metalowej braci „Wheels of Steel”  - godna pozazdroszczenia  kondycja i entuzjazm z występowania emanowała z Petera Byforda - po tylu latach nadal daje z siebie wszystko a tylko biel jego włosów przypomina o jego wieku. To samo tyczy się reszty zespołu zwłaszcza Paula Quinna, który podobnie jak wokalista jest w składzie jeszcze od czasu, gdy występowali pod szyldem Son of a Bitch.

Jak na żywe skamieliny przystało nie obyło się bez sentymentalnych wycieczek - zresztą nie jeden zespół poddał się nostalgicznym wywodom. Chwała, że nie wpadli na pomysł grania coverów z ostatniego krążka, czerpiąc jedynie z autorskiego, bogatego kanonu.
W takie tony uderza utwór „They Played Rock and Roll” z przedostatniego regularnego albumu Thunderbolt (2018), który został zadedykowany nieodżałowanemu Lemmiemu. Dziwne, że Saxon wywiesił baner z powyższej płyty a nie świeżo wydanego Carpe Diem (2022), który został pominięty w secie. Przyznać trzeba to dość awangardowa forma promowania własnej twórczości.

Do tęsknych pogadanek skłonił wokalistę energetyczny utwór „And the Band Plays On”. Tuż przed wykonaniem tegoż kawałka, Biff opowiedział o wspaniałych latach, kiedy to giganci stąpali po świecie, nawiedzali festiwale, dzielili razem scenę, niepodzielnie rządząc na przełomie lat 70. i 80 XX wieku. Z dzisiejszej perspektywy są to lineupy niespełnionych marzeń wszystkich miłośników starego, dobrego rocka i metalu.

W tych pogadankach Biffa wkradło się niejednoznaczne mędrkowanie. Wspominał ostatni koncert w Gdańsku, który odbył się w 1986 roku dodając, że to było w czasach słusznie minionych bądź nie – tak jakby miał jakieś wątpliwości. Tym bardziej, że chwilę potem dedykował balladkę „Broken Heroes” ubolewając nad losem Ukrainy. Obowiązkowe oświetlenie w barwach narodowych – ciekawe czy kogoś „światełkowe” solidaryzowanie się jeszcze kogoś wzrusza. Szkoda, że jak już tak strasznie poczuwa się do geopolitycznych wynurzeń: nie uderzy się w pierś i wspomni o współodpowiedzialności Wielkiej Brytanii za obecny dramat. O tym, że wystawili Ukrainę skłaniając Ją do pozbycia się broni nuklearnej. W zamian za niespełnione obietnice realnej pomocy w razie agresji Rosji, której jesteśmy świadkami. Zachód jest niereformowalny póki sam bezpośrednio nie zazna dobrodziejstwa mateczki Rosji… Dlatego artyści powinni skupić się na zabawianiu a nie zbawianiu, niestety zbyt często im się te role mieszają. Wyjąwszy to zupełnie nieistotne zdarzenie był to wzorcowy gig i nawet wokalista pokusił się w kilku utworach o headbanging swoimi siwymi piórami.

Lata dziewięćdziesiąte zaakcentowano medleyem „Dogs of War/Solid Ball of Rock”. Przy tej okazji warto wspomnieć o reszcie składu Saxon, niejako związanego z tymi utworami. Basista Nibbs Carter będący w zespole od 1988 zaczął długą przygodę właśnie od płyty Solid Ball of Rock (1990). Z kolei gitarzysta Doug Scaratt zastąpił Grahama Oliviera tuż po wydaniu albumu Dogs of War (1995).

Pod koniec koncertu Biff zrobił dziwną akcje z nonszalanckim targaniem setlisty i propozycją zagrania czegoś na żądanie publiczności. Padło na „Crusader”, którego rzekomo nie uwzględniono w repertuarze, ale zgodnie z życzeniem zagrali ten numer. Po małym śledztwie wynikło, że łaski nie zrobili, bo i tak na obecnej trasie go wszędzie grają…

Mimo surowej oprawy (co może być lepszego od starej dobrej ściany Marshalli?) i braku fajerwerków (kompletne przeciwieństwo widowiska gwiazdy wieczoru) bardzo pozytywnie odebrany występ żywej legendy gatunku. Był to jeden z najistotniejszym gigów całego festiwalu. Jeans się spierze, skóra wytrze ale stary dobry heavy metal nigdy nie rdzewieje.

Mgła (Park Stage)

Przed państwem największa ofiara nagłośnienia sceny parkowej. Długo czekałem na ten koncert, a moje oczekiwania tylko rosły i rosły.

Bezmyślnie zarżnięto dobrze rokującą sztukę ostrym cieniem mgły – rozumiem, rozgrzewka i dzień pierwszy festiwalu gdzieś tam mógł (ale nie powinien) niedomagać, ale po tylu koncertach, ktoś mógł się zreflektować i zacząć przeciwdziałać takim sytuacjom.

Perkusję Darkside’a niosło aż na Westerplatte… szkoda, że nic poza tym słychać niebyło...

Postanowiłem, że nie odpuszczę i zmieniałem swoje położenie względem sceny – nic to niestety nie pomogło. Przebasowiona perkusja, najbardziej stopy zagłuszyła wszystko. Ledwo wokal M. się gdzieniegdzie przedzierał, gitary gubiły się, gdzie odbijały i ledwo bzyczały. Obiektywnie szukałem najbardziej optymalnego miejsca ale naprawdę nigdzie gitar Mgły słychać dobrze nie było.
 
Cóż z tego, że set był zacny, pora sprzyjająca i siły niespożyte skoro nic z tego ostatecznie nie wynikło. Przykre tym bardziej, że jak już zaznaczyłem, bardzo nastawiałem się na występ krakowskiej hordy. Szkoda, że nie zagrali na innej scenie.

Żałuję, że nie poszedłem na Azarath.

Byłbym zapomniał najlepsi są ludzie w przeciwsłonecznych okularach o 22:30.

Judas Priest (Main Streat)

Bogowie metalu świętujący okrągły jubel - półwiecze w obronie metalowej wiary.

Majestatu obchodzącego pięćdziesięciolecia uosabiał Rob Halford w swych dostojnych, oszczędnych spacerach po scenie. Frontman Judas Priest godnie się starzeje jak mało kto na scenie rockowej. Bawi się przy tym swym scenicznym wizerunkiem. Byłem na koncercie Judasów dekadę temu, mam pewne spostrzeżenia wynikające z możliwości porównania kondycji zespołu. Festiwalowy koncert pozwolił mi dostrzec subtelne ale nieodwołalne skutki upływu czasu. Rob co raz częściej dyskretnie znika za kulisami w celu szybkiej regeneracji. Widać to było najbardziej przed i po wykonaniu wymagającego „Painkiller” – co raz większym wyzwaniem staje się dla wokalisty ten wymagający utwór. Wyzwaniem, któremu nadal jednak jest w stanie w pełni sprostać. Dlatego można przymknąć oko na opuszczanie po angielsku sceny. Takich pauz dla zaczerpnięcia oddechu będzie co raz więcej. Nie zmienia to faktu, że robi kolosalne wrażenie w jakim stylu Rob daje radę. W przeciwieństwie np. do Iana Gillana, który od lat jest smutnym cieniem samego siebie.

Kończę swą przydługą dygresję i przechodzę do opisu wrażeń, bo było bosko a set kipiał od przewspaniałych muzycznych skarbów.  
Standardowo zaczęło się od puszczenia nagrania Black Sabbath: „War Pigs” – pierwsze ciary tego wieczoru.

Zagrali same dobre rzeczy, było trochę niespodzianek, oczywiście raczej takich bezpiecznych. Jednak tytułowym utworem z debiutu pt. Rocka Rolla (1974) chyba nie tylko mnie zaskoczyli. Przebojowy lekki, stylistycznie odbiegający od judasowej normy. Dla nieznających mało popularnych początków zespołu, może być to nie lada dysonans poznawczy, dla fanów wielka radość bowiem zespół nie za często sięga po tę płytę układając setlistę. Formuła obecnej trasy podobna jest to tej z 2011, kiedy to Judas Priest po raz pierwszy przybył do Polski (Metal Hammer Festiwal 2011) w prawie złotym składzie. Judasi byli w trakcie świętowania trzydziestolecia albumu British Steel (1980). Wówczas zespół postawił na bardzo przekrojowy set, przeważnie po jednym utworze z danej płyty. Co najważniejsze oba sety nie pokrywają się w pełni, także Judas Priest nie idzie na łatwiznę i dba o urozmaicanie swojego repertuaru. Dla przykładu tym razem niedoceniany album Point of Entry (1981) reprezentował „Desert Plain”.

Najwięcej ogrywano ze sławetnej płyty Painkiller (1990) co rzeczywiście sprawdziło się w festiwalowym boju. Zresztą wystartowali od epickiego „One Shot at Glory”, w środku koncertu dla zagęszczenia atmosfery odpalono jeszcze równie podniosłe, bitewne metalowe hymny „A Touch of Evil” i „Hell Patrol”. Dziwiła mnie za to zbytnia marginalizacja albumu British Steel (1980) – zagrali jedynie na bis „Breaking the Law” (głównie odśpiewany przez publiczność) i oczywiście jeden z największych przebojów - „Living After Midnight”. Mimo, że trudno się z tym pogodzić, to nie mogli zagrać wszystkiego (a szkoda).

Pod koniec koncertu znalazło się miejsce dla dwóch istotnych dla historii zespołu coverów, mowa o „The Green Manalishi (With the Two Prong Crown)” Fleetwood Mac, wydany przez Judasów na amerykańskim wydaniu Killing Machine (1978) – jeden z tych
przypadków gdzie cover jest bardziej wielbiony niż oryginał. Drugim cudzesem okazał się „Diamonds & Rust” z repertuaru Joan Baez, który przez bogów metalu został nagrany dwukrotnie – pierwsza mniej znana wersja powstała podczas sesji nagraniowej Sad Wings of Destiny (1975), która jednak nie ukazała się na tym albumie. Druga bardziej znana wersja pochodzi z Sin After Sin (1977) i było to niestety jedyne zaakcentowanie trzeciego długograja tego wieczoru.  

Wyśmienite show na miarę tytanów gatunku. scenografia utrzymana w przemysłowym stylu, idealnie pasowała do lokacji festiwalu i podkreślała korzenie zespołu wywodzącego się z Birmingham. Wrażenie robił ogromny podświetlany judasowy krzyż. Jednak wszystko przyćmiła atrakcja zostawiona na sam finał. Była nim ogromna nadmuchiwana figura byka z świecącymi czerwonymi oczami (sic). Wyglądająca ostatecznie jak zabawna piekielna mućka, trochę jakby rodzaj autoironii z tego typu widowiskowych instalacji. Z jednego z wywiadów wynika, że byk nie jest przypadkowy. Wiąże się z kluczowym dla regionu centrum handlowym Bull Ring w Birmingham, gdzie można natknąć się na oryginalny posąg stanowiący jedną z głównych jego atrakcji. Byk upamiętnia miejsce, gdzie przez setki lat handlowano na targowiskach m.in. bydłem. W ten wesoły sposób zespół postanowił podkreślić własną tożsamość.

Całość cudnie nagłośniona, Halford raził festiwalowiczów swoim nieziemskim falsetem, z którym mierzyć się może tylko bohater finałowego dnia Mystic Festiwal 2022. Publiczność w ekstazie przeżywała kawałek za kawałkiem, zarówno na scenie jak i pod sceną było wzorcowo.

Łyżką dziegciu w tej beczce miodu stanowi kwestia gitarzystów – niestety nadal Judas Priest jest gitarowo wykastrowany – nie umniejszając talentowi i zaangażowaniu Richiego Faulknera i Andiego Sneapa. Obaj Panowie wzięli na siebie wyjątkowo ciężkie brzemię. Wchodząc w karkołomną rolę, próbując zastępować tak legendarny gitarowy duet jak Tipton-Downing. Oczywiście wszystko się zgadzało, niczego im zarzucić nie można…

Mimo to kompletnie nie jestem wstanie zrozumieć, jak można organizować tak szumną trasę - pięćdziesiąt heavy metalowych lat… bez udziału tak kluczowych instrumentalistów, którzy mieli fundamentalny wpływ na rozwój gatunku, nie mówiąc o stylu samego Judas Priest. Chyba ktoś zapomniał, że nawet bogowie metalu, taki jubileusz obchodzą tylko jeden raz w historii.

Mayhem (Park Stage)

Wyjść i grać po Judas Priest (kij z tym, że na scenie obok) to przyznacie trzeba mieć jaja!

Mayhem przygotował w programie okaleczanie dźwiękowym bluźnierstwem w trzech aktach.

Każdy poświęcony odrębnej erze twórczości. Zaczęto od historii najnowszej, gdzie cezurą stanowiła EPka Wolf's Lair Abyss (1997). Ów płodny czas trwa nieprzerwanie do dnia dzisiejszego, reprezentowany przez ostatnie małe wydawnictwo pt. Atavistic Black Disorder / Kommando (2021).

Zaczęto od spuszczenia ze smyczy „Falsified and Hated” z ostatniego długogrającego woluminu Daemon (2019) następnie cofnięto się o ponad dwie dekady utworem „To Daimonion”. I tak sobie Mayhem skakał bawiąc się starym i nowym kończąc część pierwszą przedstawienia najstarszym utworem tejże części „Symbols of Bloodswords” i dla kontrastu pochodzący z ostatniej wspomnianej EPki utwór „Voces ab Alta”. Dzięki temu Mayhem dał nam idealną sposobność do porównania twórczej kondycji na przestrzeni lat a właściwie dekad. W moim odczuciu dzisiejszy Mayhem daje radę (zwłaszcza na żywo), choć już nie jest to oczywiście tak nowatorska muzyka jak niegdyś. Tym bardziej, że ostatnie wydawnictwa w pewnym sensie odwołują się do początków działalności. Była to rzeczywiście najbardziej frapująca i urozmaicona cześć programu.

Pokręcony, duszny black metal niepokojący w swej pretensjonalnej teatralności. Nie wiem czy celowo czy stanowił to zbieg okoliczności ale Attila Csihar swą sceniczną kreacją przedrzeźniał Kinga Diamonda. Świadczył o tym nawet charakterystyczny rekwizyt - uchwyt mikrofonu stylizowany na odwrócony krucyfiks.

Część druga poświęcona była płycie stanowiący pomnik norweskiego black metalu: De Mysteriis Dom Sathanas (1994). Szkoda, że wybrano zaledwie trzy kawałki. Występ posiadał znamiona rytualnego przedstawienia z trasy z 2017 roku, kiedy to grali album w całości jednak była to najbardziej konwencjonalna część programu. Ze względu na tak esencjonalny materiał równie mocny. Możliwość posłuchania „Freezing Moon” w świetle księżyca jest wartością samą w sobie i z pewnością wydarzeniem zapadającym na długo w pamięci. Scenicznie nie wiele się zmieniło i nadal Mayhem obracał się wokół konceptu pseudo mistycznych klimatów.

Akt trzeci był najbardziej miazgatorskim, bezpośrednim i brutalnym pogromem, skupiającym się głównie na debiutanckiej EPce Deathcrush (1987). Po duchowym bałamuceniu przyszedł czas na bardziej cielesne obcowanie z piekielną pożogą.

Zaczęło się a jakże od intro „Silvester Anfang” autorstwa Conrada Schnitzlera (m.in. Tangerine Dream w latach 1969-70, Kluster) , który na prośbę Euronymousa o skomponowanie czegoś na potrzeby EPki otrzymał tego niespełna dwuminutowego losowo wybranego muzycznego ściepka. Po nim przyszedł czas na tytułową brutalną torturę „Deathcrush”, a to był zaledwie wstęp do intensywnego, zatrważającego terroru: „Chainsaw Gutsfuck” oraz wyłamującego się z programu, jeszcze starszego kawałka - „Carnage”, w którym to Hellhammer osiągał zaprawdę karkołomne tempo. Całości orgii zniszczenia dopełniały pirotechniczne podmuchy, które na moment ogrzewały zmarznięte ciała.  

Na koniec zagrali „Pure Fucking Armageddon” i cóż… to chyba najlepsze podsumowanie tego co zgotował nam w środku nocy Mayhem.

Bezsprzecznie był to jeden z czołowych występów całego festiwalu, bardzo solidnie, z umiarkowanym teatrzykiem, przebierankami, świetnie dobranym przekrojowym setem skrupulatnie obejmujący wszystkie okresy Mayhem.

Po wszystkim puszczono „Nuns Have no Fun”, jako outro, co stanowiło piękną zapowiedź ostatniego dnia Mystic Festiwal 2022.


Ignacy J. Krzemiński



Zobacz galerię zdjęć:

Dopelord
Dopelord Benediction Tribulation Saxon Mgła Judas Priest Mayhem
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura