Ignatius Ignatius
114
BLOG

Zwykłe ludzkie emocje i małe tragedie dnia codziennego: Wywiad z Death Denied

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Wiosną bieżącego roku ukazał się trzeci album Death Denied pt. Through Water, Through Flames (2022). Sprowokowało mnie to do popełnienia cyklu recenzji, poświęconemu płytom długogrającym tegoż southernowego ansamblu.
Z tej okazji postanowiłem zagaić do samych stwórców, tym bardziej, że dane mi było ich posłuchać i zobaczyć na żywo na pożegnalnym gigu J.D. Overdrive (nad którego relacją jeszcze sobie dłubię).

Przedstawcie się w kilku słowach: kto za tym wszystkim stoi? Kim jesteście? Dokąd zmierzacie?


Vincent: Nazywamy się Death Denied i działamy od 2009r. Powstaliśmy w Łodzi, a konkretnie na osiedlu akademickim UŁ, z Inicjatywy Gekona i mojej. Zespół na początku działał jako side-project, w którym ujście miało znaleźć nasze zamiłowanie, do takiego bardziej klasycznego, podszytego bluesem grania, zwróconego w stronę klasyków z lat 70' i 80'.
Po jakiś czasie udało nam się skompletować skład, a inne kapele, w których graliśmy zaczęły 'podupadać' i DD stało się 'pełnoprawnym' tworem i nabrało rozpędu.


Gekon: Jesteśmy czwórką kumpli, którzy grają sobie hobbistycznie rock'n'rolla. Zmierzamy do nieuchronnej zagłady.

Nie omieszkam pogratulować Wam świetnej płyty, jak długo nad nią pracowaliście?

V: Dziękujemy! Cieszymy się, że się podoba. Prace zaczęliśmy jakoś na krótko przed pandemią. W tamtym okresie (2019-2020) zagraliśmy trochę akustycznych setów i mieliśmy chyba zrobione ze dwa kawałki, które całkiem dobrze działały jako numery w pełni akustyczne. Dlatego wstępnym pomysłem, było zrobienie akustycznej EP w stylu Jar of Flies (1994) [zespołu Alice in Chains przyp. autora].

Wolny czas w okresie pandemii spowodowała jednak, że pisaliśmy coraz więcej numerów i niektóre z nich brzmiały po prostu jak 'elektryczne' prze-aranżowane, na szybko, na akustyczne. Pomysł zatem, w końcu upadł i praca nad niedoszłą EPką przemieniła się w realizacje trzeciej płyty długogrającej.


W rezultacie napisaliśmy 13-14 kawałków, z których wybraliśmy 10, naszym zdaniem, najlepszych. Następnie po raz pierwszy w historii kapeli, domowymi sposobami zrobiliśmy pre-produkcje płyty, a w Lutym 2021 weszliśmy, na sześć dni, do warszawskiego Nebula Studio zarejestrować album. Cały proces twórczy trwał może 6-9 miesięcy...

Czy proces twórczy na przestrzeni lat zmieniał się? Czy macie już wypracowany schemat?

V: Niektóre części procesu pozostały bez zmian, inne, lekko się przeobraziły. Zdecydowanie stałym elementem jest to, że głównym kompozytorem muzyki jest u nas Gekon, który przygotowuje swoje kawałki zazwyczaj 'od deski do deski': nagrywa u siebie demo z automatem perkusyjnym i rozsyła do reszty. Następnie spotykamy się na próbie i wspólnie robimy aranż oraz wprowadzamy zmiany, jeśli trzeba.

Reszta kapeli działa w podobny sposób: każdy składa numer w domu, zapisuje go na kartce lub nagrywa telefonem itp. Następnie dzieli się swoimi pomysłami na próbie.
Dodatkowo z biegiem czasu Kiemzo, Wicia i ja zaczęliśmy przynosić na próby więcej swoich riffów i skończonych numerów. Od czasów debiutu, każdy z nas trzech ma średnio koncie po 1-2 piosenki na album.

Wydaje mi się, że ze względu na to, że wszyscy mamy coraz mniej czasu na próby, staramy się jak najbardziej optymalizować te 2-3 godziny, które mamy na wspólne spotkania. Staramy się zatem już przed próbą, wysłać wszystkim zarys pomysłu (egal czy jako „porządniejsze” demo, czy nagranie z telefonu) celem zapoznana się z formą i riffami.


Teksami zajmuje się głównie ja, ale choćby na ostatnim albumie „Behind the Surreal” jest autorstwa Gekona, a refren do „The Machine” zrobił Wicia.

Teksty powstają gdy numery są już skończone. Lubię pracować w taki sposób, bo klimat kawałka i sama muzyka czasami potrafi podrzucić tematykę. Gekon, albo ja, nagrywamy linie nucąc albo śpiewając „po Norwesku” i w oparciu o ten bełkot, pisany jest tekst.


G: Wszyscy muzykanci tak mówią o swojej najnowszym „dziecku” i tu nie będę oryginalny, wg. mnie TWTF (2022) to nasza najbardziej dojrzała płyta. Dzieje się tu - jak na nas - sporo a ja osobiście na pewno stawiam ją najwyżej jeśli chodzi o zadowolenie z warstwy wokalnej. Zawsze uważałem to za swoją słabą stronę, a tu jestem w stanie powiedzieć, że jest nawet nawet :)

Jak Through Waters, Through Flames (2022) plasuje się w Waszym rankingu względem poprzednich płyt? Czym według Was różni się od poprzednich albumów i dlaczego warto po nią sięgnąć?

V: Trudne pytanie. Dla mnie poza zawartością albumu dochodzi też czas, sposób i atmosfera w jakim powstawał. Wydaje mi się, że do tego albumy byliśmy najlepiej przygotowani. Zarówno wykonawczo jak i kompozycyjnie.

Debiut - wiadomo, masz całe życie żeby go napisać, ale wychodzą przy nim też braki doświadczenia jeśli chodzi o pracą w studio i wszelkiego rodzaju niedobory warsztatowe.

Dwójka była robiona w atmosferze niepewności co do tego jak będzie wyglądała przyszłość Death Denied. Materiał był napisany w nieco ponad trzy miesiące i z perspektywy czasu wydaje mi się, że niektórym numerom przydałby się jeszcze trochę czasu w piekarniku...

Niemniej jednak, z każdej płyty jestem ogólnie zadowolony. Każda jest takim małym zapisem stanu kapeli z danego okresu.

Through Waters, Through Flames (2022) postawiłbym jednak na podium, ze względnie spokojny proces nagrywania i to że ten album jest naszą najbardziej „zespołową” płytą, bo każdy z nas napisał coś na nią i dużo wspólnie pracowaliśmy nad aranżacjami numerów.

G: Chyba jako dość naturalne rozwinięcie dotychczasowej pracy, aczkolwiek z racji współpracy z trochę innymi ludźmi w sprawie realizacji nagrań, miksu, czy okładki, jest to pewnego rodzaju nowy rozdział. W skrócie więc tak, aczkolwiek nie :D

Czy traktujecie wydanie waszej najnowszej płyty, jako otwarcie nowego rozdziału, czy to naturalna kolej rzeczy?

V: Skład zespołu mamy ten sam od około 2014... Nie zrobiliśmy jakiejś olbrzymiej wolty stylistycznej... Chyba traktowałbym to jako kontynuację i rozwinięcie naszej formuły i tego co robiliśmy do tej pory.

Analizując stare i nowe wideoklipy troszkę Wam się stylówa zmieniła: z rock and rollowego „niechlujstwa” zawędrowaliście w niebezpiecznie „sterylne” rejony. To też znajduje swoje odzwierciedlenie w brzmieniu płyt - przypadek?

V: Stać nas na lepsze ciuchy i gitary, niż gdy byliśmy na studiach. Do tego powypadały nam włosy. Z tą sterylnością mam wrażenie, że pijesz do obrazka nakręconego do „Behind the Surreal”. Uznałbym to za czysty przypadek. Potrzebowaliśmy dużej przestrzeni do nakręcenia klipu, więc Gekon robił rozeznanie w Łodzi i znalazł salę łódzkiego klubu walki „Ośmiornica”, która spełniał wymagania. Te białe ściany dawały po prostu fajny efekt. Nie można też w kółko kręcić tego samego obrazka z pijacką imprezą.

G: Rzeczywiście w początkowej fazie trochę traktowaliśmy alkoholowy anturaż jako pewnego rodzaju identyfikację, ale w miarę jak my się zmienialiśmy i zmienialiśmy w starych dziadów tak i definiowanie się przez ten pryzmat poszło trochę w kąt. Mam pewien sentyment do tych naszych pijackich początków, ale teraz wydaje mi się to dość krindżowe.

Southernowy etos pełen jest nieodłącznych atrybutów. Jednym z najbardziej wyrazistych są konkretne rodzaje alkoholu. W Waszej twórczości woda ognista też przelewa się hektolitrami i ciekaw jestem jaki jest stosunek zespołu do konsumpcji na tak masową skalę - należy traktować to dosłownie czy jako licentia poetica?

V: Na początku nie wylewaliśmy za kołnierz.

Raz: byliśmy studentami mieszkającymi w akademiku;

Dwa: byliśmy studentami mieszkającymi w akademiku. Niestety imprezowy tryb życia, często odbijał się u nas na jakości występów na żywo... Czasu nie cofniesz... Z biegiem lat mocno wystopowaliśmy i jeśli już się bawimy, to bardziej po występie niż przed.


Z tekstów utworów na przestrzeni lat można wyciągać różne wnioski. Czasem bohater liryczny rządzi flachą, czasem dzieje się odwrotnie: na debiucie m.in. jest imprezowa trójca „Jack, Jim i Johnny” i zaraz po nim nagły zwrot akcji w postaci dekadenckiego „Lady Liqour”. Na najnowszej płycie skąpany w etylowych oparach „Nocturnal” – czy to są wasze lub waszego otoczenia doświadczenia lub a może właśnie należy patrzeć na tę kwestię w szerszej perspektywie?

V: Kiedyś pytany o teksty i ich treść odpowiadałem, że są o „piciu na smutno i na wesoło”. Na szczęście mocno rozwinęły się od czasów naszego debiutu. Oczywiście, od czasu do czasu pojawi się coś w „starym stylu”.

Co do historii: zazwyczaj jest to miks osobistych doświadczeń i przeżyć, zasłyszanych historii, czy sytuacji z życia innych ludzi, których znam. Od czasu do czasu ubiorę coś w otoczkę na modłę Lovecrafta, czy coś podobnego, ale rdzeń zawsze pozostaje mocno osadzony w zwykłych ludzkich emocjach i małych tragediach dnia codziennego.


Przy okazji „Nocturnal” - kto był pomysłodawcą noireowej animacji, i przede wszystkim intrygują mnie kulisy gościnnego udziału saksofonisty.

V: Za inspirację do numery posłużył obraz „Nighthawks” Edwarda Hoppera. To znaczy gdy, pisałem muzykę do tego numeru, ta praca stawała mi przed oczami.
Gekon miał chyba podobne odczucia, bo w miejscu przeznaczonym na solo zaproponował właśnie partie saksofonu. Grający na albumie Mateusz Stawiszyński, jest kolegą ze studiów naszego perkusisty. Wicia zaprosił go na próbę do nas, żeby sprawdzić jak to wspólnie działa. Ograliśmy numer kilka razy i wysłaliśmy mu demo kawałka, żeby mógł w spokoju poukładać sobie partie w domu. Finalnie wynajęliśmy lokalne studio w Łodzi, żeby zarejestrować jego partie. Moim zdaniem wyszło bardzo dobrze.

Zatrzymajmy się jeszcze chwilę przy tekstach uzupełniając pytanie odnośnie napojów wyskokowych i ich skutków ubocznych: jaką rolę pełnią w Death Denied teksty - to wasze doświadczenia, fikcja literacka - mieszanka obu? Czy któreś są bardziej istotne od pozostałych? Czy Death Denied posiada własny hymn? Porozmawiajmy o stylu w którym się poruszacie. Jesteście reprezentantami szeroko rozumianego southern metalu.

V: Myślę, że to był punkt wyjściowy na początku naszego istnienia. Dobrze zazębiał się z southernowo/bluesową otoczką, plus co tu kryć: byliśmy głupimi narwanymi studenciakami, którzy rzadko odmawiali imprezy... Tak naprawdę, to chyba poza „Jack, Jim & Johnny” nigdy nie mieliśmy takich stricte „imprezowych” liryków. Mam wrażenie, że ten numer i klip do niego, w dużej mierze uformował to, w jaki sposób postrzegana jest nasza muzyka i jak jesteśmy postrzegani jako zespół...

Wracając jednak do tekstów, te z albumu na album ewoluowały znacznie. Zawsze byłem fanem Springsteena i reszty tych amerykańskich bardów. Staram się, żeby słowa w naszych numerach były „jakieś i o czymś”. Jak wychodzi - nie mi oceniać, choć jestem ciekaw jak odbierają je osoby będące native speakerami.


Czym dla Was jest southern? Jak to czujecie? W jakim stopniu utożsamiacie się z tym stylem?

V: Nie jestem jedną z tych osób, które walczą przesadnie z szufladkami. Szufladki pomagają nam w jakiś tam sposób, używając swoistego rodzaju skrótu myślowego, opisać komuś muzykę czy zespół. Nawet jeśli nie jest to w 100% trafne, daje to tej drugiej osobie jakiś ogólny ogląd sytuacji.  

Nie odżegnujemy się jakoś specjalnie od gatunku, choć southern w tym momencie jest dla nas bardziej punktem wyjściowym niż celem samym w sobie. Naczelną zasadą jest czy przyniesiony przez kogoś riff nam się podoba i czy jest „fajny”.

Każdy z nas słucha zupełnie innych zespołów, ale pisze muzykę do tej samej kapeli. Więc nasze inspiracje i fascynacje mieszają się i na bank usłyszycie u nas elementy heavy, thrash, doom czy nawet grunge'u.


G: Southern był jakimś tam punktem wyjścia ale mam wrażenie że sporo zespołów haczących o tą stylistykę mocno podpiera się np. Panterą, którą my lubimy, ale raczej nie jest jakąś wielką inspiracją i myślę, że bardziej pobrzmiewają u nas echa grunge'u czy heavy. Nowy album to według mnie jeszcze mocniejszy eklektyzm i znajdzie się tu sporo różnych szufladek. Już wcześniej wrzucaliśmy mało typowe dla southernu elementy, jak zabawa metrum, a tu poszliśmy wydaje mi się kroczek dalej.

Czy to zaledwie intrygująca estetyka/etos determinujący sferę tekstową i konwencję czy idą za tym kwestie światopoglądowe?

V: Nie powiedział bym. Światopoglądowo u nas każdy z innej parafii... Świadomie stronie też od tematów polityczno-światopoglądowych w naszych tekstach.

G: U nas jest taki rozstrzał, że potrafimy się 5 razy pokłócić jadąc z Łodzi na koncert do Łasku :D aczkolwiek w jakichś tam fundamentalnych kwestiach myślę, że się zgadzamy. Każdy raczej wyznaje główną zasadę życia pod tytułem „nie bądź ch**em”.

I najważniejsze jak postrzegacie Południe pod kątem muzycznym?

G: Bez wielkiej filozofii jak dla mnie, po prostu jeden z gatunków, które zaoferował sporo fajnej inspiracji.

Kto/co stanowi dla Was inspirację?

V: Wskazałbym zespoły takie jak: Corrosion of Conformity, Down, Danzig, Alice in Chains oraz klasyków gatunku z lat 70' i 80'.

Skąd pomysł na takie granie? Przypomnijmy, że wywodzicie się z zespołów, które poruszały się w bardziej ekstremalnych rejonach metalu. Nie brakuje wam intensywniejszego grania?

V: Pomysł na takie granie pojawił się właśnie dlatego, że graliśmy w sumie tylko intensywniejsze gatunki, a brakowało nam czegoś co bardziej nawiązywałoby do korzeni rocka i metalu.
Czy brakuje nam ekstremy? Czasami. Chętnie pograłbym coś w stylu Venom, ale doba nie jest z gumy i zwyczajnie nie ma u mnie czasu na inne projekty.


Czy nadal utrzymujecie kontakt, tworzycie razem w innych projektach? Oddajmy się dozie nostalgii...

V: Osobiście nie lubię angażować się w coś na pół gwizdka. Albo na pełnej, albo wcale. Od czasu do czasu napisze komuś jakiś tekst np. kolegom z Valkenrag, albo zagram awaryjnie ze znajomymi jakiś pojedynczy koncert w ramach zastępstwa.

Jeśli chodzi o utrzymywanie kontaktów, jak to w życiu: z jednymi osobami z tych starych kapel ma się dobre relacje, z innymi znajomość się trochę zatarła, a z jeszcze innymi kontaktu mieć się zwyczajnie nie chce.


Jak w zegarku co cztery lata ukazuje się płyta. Od profesjonalnego debiutu minęło już jedenaście lat - Jakim Death Denied był zespołem gdy startował a jakim jest dziś?

V: Zdecydowanie bardziej poukładanym. Podchodzącym, do niektórych spraw dużo bardziej poważnie i z braku lepszego określenia „profesjonalnie”, choć cały czas jest miejsce na poprawę.

G: Ja osobiście na początku byłem dużo bardziej zaborczy w stosunku do muzyki, teraz chętnie słucham chłopaków i ich propozycji i chyba jest w zespole bardziej demokratycznie.
 
Od debiutanckiej EP Appetite for Booze (2011) posiadacie okładki w podobnej, spójnej konwencji: czyj to pomysł i czy w przyszłości będzie to kontynuowane?

V: Zawsze lubiłem jak zespół ma pewną ciągłość w swoich wydawnictwach, czy to za sprawą logo, czy jakiejś maskotki, czy korzystania z usług tego samego artysty. Pomysł na okładkę do EP wyszedł od naszego ówczesnego gitarzysty: Jackobha i zostaliśmy już w tej konwencji.

Okładki są zawsze czarno białe z dodatkiem jednego innego koloru i od debiutu zdobi je postać „Demona”. Zdecydowanie na naszych okładkach panuje lekko inny klimat, niż zwyczajowe w tym gatunku amerykańskie bezdroża i pustynie.


Od 2011 każde nasze wydawnictwo zdobiły prace Anny Heleny Szymborskiej, ale jako że na Through Waters, Through Flames (2022) próbowaliśmy kilku nowych rzeczy i pracowaliśmy w dużej mierze z nowymi ludźmi, postanowiliśmy zgłosić się z okładką do Maćka Kamudy. Zrobił tą pracę po swojemu, ale zachowując atmosferę znaną z poprzednich płyt.

Macie szczęście do zacnych muzycznych gości od czasu wspomnianej EPki - czym ich przyciągacie do siebie? Czy macie marzenia, aby w przyszłości ktoś szczególny wystąpił na Waszej płycie?

V: Jeśli chodzi o solo Vogga z naszej EP, poprosił go o to Jackobh, bo chłopaki zwyczajnie w świecie się kumplują. Jak możesz się spodziewać byliśmy obesrani ze szczęścia, gdy się zgodził.

Pavulon, z kolei zagrał to mini solo na garach, na naszym debiucie bo był „pod ręką” i cała akcją wyszła bardzo spontanicznie.

Innych gości planujemy bardziej z premedytacją. Choćby wspomniany wcześniej Mateusz Stawiszyński, czy Klaudia Henisz i Ania Pietrasiewicz, które zaśpiewały na kilku numerach z nowej płyty. Takie rzeczy planujemy wstępnie, już na etapie robienia numeru.

Nie można też pominąć Voltana, który pojawia się na każdej naszej płycie od 2014. Voltan to sprawdzona firma i po prostu czuje klimat. Sam przecież gra w bliskim nam stylistycznie Leash Eye. Chyba jeszcze się nie zdarzyło, żeby nam wysłał partie, a my kręcilibyśmy nosem i prosili o zmiany.


G: Myślę, że fajnie by było na dłużej popracować z kimś ogarniającym klawisze. Może nie jako pełnoprawny instrument, ale pojawiający się w więcej niż jednym numerze. Cały czas mam plan samemu się nauczyć, ale przeszkadza mi w tym lenistwo i skłonność do prokrastynacji :)
 
Oprócz ciekawych feturingów, udaje wam się nawiązywać współpracę z ciekawymi producentami. Dwa pierwsze długograje pod okiem Heinricha, przy ostatniej zmieniliście na Haldora? To potrzeba zmiany czy może nie do końca byliście zadowoleni z dotychczasowej współpracy?

G: Postanowiliśmy, że zmiana dobrze nam zrobi. Heniek jest świetnym realizatorem i każdemu go polecę, ale czasami chce się spróbować czegoś nowego, chcieliśmy trochę bardziej organicznego, selektywnego brzmienia na tej płycie i stąd zmiana.

Wróćmy do pierwszej płyty do czasów transfuzji... Macie jakieś szczególne wspomnienia związane z debiutancką płytą lub z pierwszymi trasami koncertowymi?

V: Tak, Kiemza sapiącego snem sprawiedliwych, na dywanie pod reżyserką w trakcie miksów. Odjazd ze stacji benzynowej razem z dystrybutorem. Jest jeszcze kilka śmieszno-smutnych akcji, o których nie wypada wspominać w towarzystwie...

G: Wspaniały czas, gdzie nie zgadzało się nic, ale i tak było fajnie.

Czym przysłużył się Gerard Butler, że napisaliście o nim „balladę”?

V: Gekon napisał ten numer i standardowo, nagrał jego wersje demo z automatem perkusyjnym. W kawałku są takie dwie przerwy i dla żartu wstawił tam sampel z filmu 300 (2006). Ta jedna kwestia sprawiła, że oparłem refren na tekście poematu upamiętniającego bitwę pod Termopilami. Nawiązanie do aktora odgrywającego rolę Leonidasa, to już chyba chęć posiadania numeru z dziwnym tytułem. Sama relacja sampel-tekst-tytuł urodziła się z jakiegoś dziwnego strumienia świadomości i nie ma jakiegoś drugiego dna.

Czy można rzeczywiście leczyć się księżycówką i na co ona działa najlepiej?

V: Można, aczkolwiek czas leczy lepiej.

 
Na pierwszej płycie znalazł się materiał, który już ograny był na wcześniejszych, mniejszych wydawnictwach, drugi album był już tworzony od podstaw? Jak wspominacie pracą nad nią i jak oceniacie z perspektywy czasu materiał, który na nich się znalazł.

V: Muzyka na nasz pierwszy krążek, poza dwoma numerami („River of Booze” i „Dyin' Time”), była pisana specjalnie na ten album i powstawała na przełomie 2011-2013.

Jeśli chodzi zaś o dwójkę: przez zmiany w składzie oraz kilka innych rzeczy, takich jak np. problemy z salą prób, drugą płytę robiliśmy trochę na wariata. Mieliśmy zrobione może ze 3 numery i jakoś nie mogliśmy się zebrać do regularnej pracy. Morale w zespole było niskie. W końcu wspólnie z Gekonem stwierdziliśmy, że „albo coś nagramy, albo się rozpadniemy”. Zabookowaliśmy wolny termin w Heinrich House Studio, w Legionowie - co w rezultacie dało nam nieco ponad trzy miesiące na napisanie, zaaranżowanie i nauczenie się materiału. Najbardziej stresująca sesja w moim życiu... Byłem do niej fatalnie przygotowany.


G: Trochę takie lepienie, znalazły się tam też dwa nieco obrobione numery, które kiedyś napisałem do swojej innej kapeli. Ma swoje fajne momenty a „Plague Doctor'”do dziś uważam za jeden z naszych najlepszych numerów.
 
Razem z J. D. Overdrive mniej więcej w tym samym czasie poruszyliście temat Wendigo - przypadek?

V: Tak. Ogólnie jednym z pomysłów jakie miałem na tytuł drugiego albumu był The Wendigo Blues - dobrze, że nie przeszedł.

Co do zbieżności - myślę, że wynika to z tego, że muzyka w której poruszamy się my jak i J.D. Overdrive jest zakorzeniona w tradycjach i kulturze Ameryki Północnej (tej rodzimej i tej przywleczonej z Europy). Mit o Wendigo jest jednym z ciekawszych tego typu elementów, a dodatkowo przez lata przesiąkł mocno do światowej pop-kultury poprzez książki czy filmy.
 
Do niedawna byliście zespołem niezależnym. Jakie perspektywy daje Wam wydawca?


V: Nie rozpędzałbym się tak... Ogólnie mieliśmy kilka propozycji z niezależnych wytwórni, z Polski oraz zagranicy, ale warunki, które były nam proponowane były nie do przyjęcia.
Sarcophagus Records natomiast jest raczkującym labelem, naszego znajomego, powstałym głównie aby promować jego kapele. W trakcie wspólnej rozmowy na temat planów wydawniczych rzucił, że może nam jakoś tam pomóc i się zgodziliśmy. Paweł dorzucił się finansowo do produkcji pierwszej puli merchu, zupełnie jakby był członkiem zespołu i sypnął groszem na promocje w social mediach zaraz po premierze. Tylko tyle i aż tyle.


Czy odczuwacie różnicę, gdy musieliście samemu o wszystko zabiegać? Minęło już trochę czasu od premiery. Jak układa się współpraca, kwestia promocji - czy czujecie się odpowiednio zaopiekowani?

V: Tak jak powiedziałem powyżej, praktycznie rzecz biorąc, ciągle jesteśmy zespołem niezależnym i lwią część promocji, recenzji oraz koncertów dalej załatwiamy sobie sami. Nasz układ z Sarcophagus ma raczej kumpelski wymiar i działa na zasadzie „jak mogę z czymś wam pomóc, to wam pomogę”. Sarcophagus pomogło nam zaraz po premierze, w sposób bardziej „kumpelski” niż „firmowy”.

Promocją zajmujemy się głównie sami - piszemy maile do organizatorów, klubów, audycji radiowych, portali muzycznych czy zinów. Działamy już od ponad dekady, więc trochę kontaktów udało nam się uzbierać. Nie jesteśmy już też tak całkowicie anonimowi - mamy już jakiś tam „dorobek artystyczny”. Z każdym kolejnym wydawnictwem jest odrobinę łatwiej. Nie trzeba cały czas wyważać drzwi.


Jaka symbolika kryje się za okładką Through Water, Through Flames (2022)?

V: Co do okładki to dla mnie czyste „rule of cool”. Jeden z nas miał, w czasie powstawania płyty, kocioł w życiu osobistym i stwierdził, że ten okres, to była dla niego właśnie taka droga przez wodę i płomienie. Ale to wyszło post factum i jest raczej osobistą obserwacją, niż dopisywaniem oprawie jakiegoś drugiego dna.

Dziękuję bardzo za rozmowę i zwyczajowo ostatnie słowa dla Was…

„Kto jest dzielny i czysty duchem, odnajdzie Święty Graal w Zamku Aaargh”.

Z zespołem Death Denied rozmawiał Ignacy J. Krzemiński

Zobacz galerię zdjęć:

Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura