Ignatius Ignatius
78
BLOG

Rozczłonkowanie lata: Summer Dying Loud 2023 - Relacja

Ignatius Ignatius Kultura Obserwuj notkę 0

Zadowolony po poprzedniej edycji, skuszony bogactwem festiwalowego składu postanowiłem wybrać się na tegoroczną edycję dożynania lata przy dźwiękach dobrej muzyki.

Moja przygoda na XIV edycji festiwalu  Summer Dying Loud tak jak poprzednio zaczęła się dopiero od połowy drugiego dnia festiwalowego. Załapałem się na Fange - francuskich przemysłowców klasy ciężkiej.

Fange

Pierwsze co mnie uderzyło (oprócz dźwiękowej fali uderzeniowej) to fenomenalna ekspresja Matthiasa Jungblutha (urzekł mnie zwłaszcza patent z trzymaniem mikrofonu w samych zębach). Niekończący się amok wokalisty - zawodnik jest nie do zajechania. Ryczał, kwiczał (w rodzimym języku), nieustannie miotał się, skakał… słowem roznosiło go po całej scenie. Życzę aby starczyło mu takiego zapału i wigoru na jak najdłużej.

Pierwsze wrażenie mamy za sobą, czas na drugie.

Wsłuchawszy się, w to co Fange ma do zaoferowania czyli, przytłaczająca, ofensywa industrialnego (death/groove) metalu. Ściana rytmicznego, dojmującego dźwięku, za którą główną odpowiedzialność spada na wiosłowych: Benjamina Moreau i Titouan le Gala. Głównym silnikiem napędzający ów niemiłosierny, przemysłowy tumult jest zacnie zaprogramowany automat perkusyjny. Stwierdzam, że Fange zdetonowali zapadającą w pamięci sztukę, ze względu na wysoką intensywność wygaru. Był to zdecydowanie jeden z bardziej bezkompromisowych aktów festiwalu.

Bretończycy promują swoją szóstą płytę na literę P - Privation (2023) i ogrywali ją obficie. Tu warto podkreślić, że są fonograficznie płodnym zespołem. Od początku istnienia, czyli przez równą dekadę, dbają o regularne zasilanie fanów nową dawką słodkiego, mocno zwichrowanego hałasu.

Już podczas mojego pierwszego koncertu, który zaliczyłem, zwracało mą uwagę fenomenalne, idealnie zoptymalizowane nagłośnienie. Było przepotężne a przy tym nie męczące na dłuższą metę.

Jako moja osobista rozgrzewka Fange sprawdzili się wybornie, zadowolony wypatrywałem na nieboskłonie srogo milczącego księżyca...

Furia

Śląska kapela pleśni i końca przyjechała i potańcowała w Aleksandrowie Łódzkim, że ho ho – zaprawdę, żadne muchy nie raczyły usiąść.

Od początku, jak tylko dowiedziałem się, że Furia zasili bogaty lineup festiwalu - było dla mnie bardziej niż jasne, że będzie dobrze… bardzo dobrze.

Miałem pewne wyobrażenia i oczekiwania względem flagowego projektu śląskiego kolektywu Let the World Burn po swych doświadczeniach choćby z pamiętnego gigu z Metalmania 2017. Wątpliwości miałem jeno, co do godziny występu, czy nie będzie za widno, czy uda się stworzyć taki nastrój jaki wrył mi się na wspomnianym festiwalu kiedy to zamawiali o pierwszej w nocy...

Warto odnotować, że był to pierwszy od kilku lat chocholi taniec. Międzyczasie zespół koncertował m.in. w Japonii, akompaniował na żywca, na deskach Narodowego Starego Teatru w Krakowie podczas Wesela w reżyserii Jana Klaty.

Furia jest obecnie tuż przed wydaniem siódmej dużej płyty - Huta Luna (2023), która ukarze się w październiku. Zgodnie z zapowiedzią Nihil i spółka mieli zapodać coś przedpremierowego, co zgodnie z umową, zostawiono na sam grande finale. Więcej poznamy dopiero w trakcie nadchodzącej trasie klubowej.

Spekulowałem, czy  występ może pójść w bardziej psychodeliczne rejony, które eksplorowano na ostatnim jak dotąd wydawnictwie: W śnialni (2021) - taka to już tradycja, że pomniejsze wydawnictwa Furii są poligonem doświadczalnym, gdzie zespół próbuje czegoś nieco innego .

Ostatecznie zespół zagrał całkiem przekrojowy, zacny set. Trudno o lepsze otwarcie transowym, nekrofolkowym „Opętańcem”, który porwał gęstniejące tłumy pod sceną - Furia była również pod względem frekwencji jedną z niekwestionowanych gwiazd drugiego dnia festiwalu.

Z drugą pieśnią cofnęli się do trzeciego albumu Marzannie, królowej Polski (2011). Obwieszczając, tajemniczo, że „Są to koła”. Nie tylko tytułowe Koła wirowały, wprawiając w obrotowy ruch zakręconych pod sceną. Jako trzecie „Zamawianie drugie” – drugie dobro jakie wybrzmiało z płyty Nocel (2014).

Jak wyżej wspomniałem Furia lubi przeplatać duże płyty małymi. Po debiucie wydana została króciutka, ale bardzo treściowa EPka Płoń (2009), z którego ku mojemu zadowoleniu zagrali utwór „Ohydny jestem”. Odpoczątku był to nietuzinkowy zespół, który z każdym kolejnym wydawnictwem co raz bardziej zadziwiał i zachwycał. Mam nadzieję, że ta passa się długo się nie skończy.

Z trzeciego albumu zagrali jeszcze „Kosi ta śmierć” i jak na dożynki przystało żniwo: było oj, było obfite. Ehh wszystko to z miłości do ludzkości. To był przekrój starszej twórczości Furii, która nic a nic się nie zestarzała. Ani nawet cieniem patynki się nie pokryła...

Przez ogród zamknięty,
między Wełnowcem a Siemianowicami
dymem pola zasnute,
za ćmą,
pełny
idę.

Powoli zbliżamy się do sedna sprawy, do wyczekiwanej przez wielu wiązaneczki: „Za ćmą, w dym”, „Grzej”, „Zwykłe czary wieją”, pochodzącej z opus magnum Furii: Księżyc milczy luty (2016), którą solennie pozamiatali – był to jeden z najlepszych momentów całego festiwalu. Był to czas pełni, ćmy, błądzenia po hałdach zasnutych dymem, śląskich bramach zatracenia.

Przy tej okazji warto podkreślić, że tegoroczna edycja festiwalu to niemal benefis sosnowieckiego gitarzysty Artura Rumińskiego, który wystąpił w trzech odsłonach, każdej poruszającej się w innej muzycznej estetyce, którą przybliżę w stosownych momentach mojej relacji. Nie mam wątpliwości, że wszechstronność gitary Artura odcisnęła swoje piętno w twórczości Furii (w zespole od 2013 roku). Między innymi leniwo snujące się tajemnicze riffy roztaczają woal przejmującego nastroju stanowiący tło dla deklamacji Nihila.

Zresztą cały album od początku do końca, pod każdym względem od produkcji, po kompozycje stanowi dzieło skończone, przeżywane na żywo jest jeszcze lepsze.

Na koniec zagrali premierowo trzy nowe utwory (choć powiem szczerze zlały mi się w jeden burzliwy mnolot). Wygrzmiała istna furia pożogi - wstrząsający długi finał w postaci „Maska masce”, w środku rzekomo był instrumental bez tytułu a już na samiuśki koniec padła komenda „Idź!” Było szybko, gęsto, zdecydowanie Furia na najwyższych obrotach. Namtar wreszcie mógł podpalić świat, siejąc spustoszenie swoim bezpardonowym, nieustannym perkusyjnym ostrzałem.

Apetyt wyostrzony do granic, nic innego nie pozostało jak czekać na premierę Huty Luny (2023), która ukaże się 10.10.23.

Katatonia

Po dwóch świetnych gigach przyszedł czas na chwilę (nieco wymuszonego) oddechu. Sztokholmska Katatonia, przyjechała do nas z trzynastą płytą - Sky Void of Stars (2023), która ukazała się w styczniu bieżącego roku. .

Na starcie muszę przyznać, że zespół miał o piekło lepsze nagłośnienie niż na Mystic Festiwalu w zeszłym roku. Brzmieli bardziej organicznie (zwłaszcza perkusja Daniela Moilanena na tym zyskała) cóż z tego, skoro w ostatecznym rozrachunku wrażenie
zrobili na mnie podobne…To był najnudniejszy występ jaki widziałem na tejże edycji festiwalu. Zespół ewidentnie wypadł blado, w dodatku miał pecha występując po Furii i bezpośrednio przed gwiazdami wieczoru – Dismember, kolegami po fachu, którzy również pochodzą z stolicy Szwecji.

Aczkolwiek przyznaję to tylko moje subiektywne zdanie, bo zespół miał swoich fanów (a było ich nie mało), którzy byli zadowoleni z takiego gotyckiego smęcenia, cieszyli się z wykonywanego repertuaru. Zagrali połowę nowej płyty, standardowo przeplatając nowinki starszym materiałem. Tak jak w zeszłym roku w miarę sensownie zrobiło się, grając „Forsaker” z Night is the New Day (2009), nieco się zagęściło i można było mówić o jakiejkolwiek dynamice.

Tak jak poprzednio od połowy przewidzianego setu zrobiło się znośniej. Największą furorę zrobiły kawałki z The Great Cold Distance (2006): „My Twin” i wieńczący występ „July”. Z nowej płyty całkiem nieźle wypadł jeszcze może „Atrium” ale i tak odniosłem wrażenie, że to wszystko jest grane na jedno kopyto – Katatonia to melancholijne ciepłe kluchy.

Może i takie granie nastraja do powitania nieuchronnie zbliżającej się jesieni. Jednak jak dla mnie jest to strasznie rozmemłane, niby instrumentalnie wszystko się zgadza, ale brakuje w tym wszystkim pierwiastka szaleństwa. Podejrzewam, że lepiej ten czas można było spożytkować w krypcie.  

Dismember

Przyszła wiekopomna chwila, czas na jeden z głównych wabików, który skłonił mnie do przybycia na tegoroczną edycję festiwalu. Ile ja się naczekałem na to aby móc zobaczyć tytanów szwedzizny w najlepszym wydaniu. Zaliczanych do wielkiej czwórki szwedzkiego death metalu (najbardziej melodyjny spośród całej czwórki jak to ktoś, kiedyś ładnie ujął mowa o heteroseksualnych melodiach).

Szczerze mówiąc po tym jak się panowie rozeszli w 2011 roku, nie spodziewałem się, że jeszcze będzie im się chciało wrócić do regularnego grania. Szczęśliwie jest to powrót w bardzo dobrej formie. Dismemeber zmartwychwstał w złotym składzie (gardłowy, Matti Kärki, gitarzyści: David Blomqvist, Robert Sennebäck, basista Richard Cabeza i pałker Fred Estby) w 2019 roku, aby przypomnieć jak się miesza posokę z piachem. Warto dodać, że przed koncertem można było spotkać się z zespołem, zamienić słowo, cyknąć fotę dla wnuków i zdobyć komplet autografów.

Skin her alive!

Od pierwszych sekund „Override of the Overture” rozpętała się rzeźnia pod sceną, która w zasadzie utrzymała się aż do końca sztuki. Niedziwne skoro pojechali debiutem - Like an Everflowing Stream (1991). W całości od deski do deski (sic)!
Ahh ależ to było arcy zacne, nieustanna jazda z szwedzkimi piłami gitarowymi, death metalowa esencja na żywo i w kolorze. Jedynie (i to tylko powierzchownie), zestarzali się główni bohaterowie – bowiem duchem masakrowali jak trzydzieści lat temu z okładem… a nawet lepiej, bo przecież wtedy nie potrafili jeszcze grać solówek (na pierwszej płycie zaproszono Nicka Anderssona z Entombed aby im powycinał parę wywijasów).  

Publiczność Summer Dying Loud odlatywała przy największych sztosach takich jak: „Skin Her Alive” - w zapowiedzi Matti Kärki przypomniał historię starą jak świat, że to jest tekst oparty na faktach - tytułowa oskórowana bohaterka mieszkała nieopodal w sąsiedztwie. Dodał jeszcze przezornie, żeby dobrze traktować swoje dziewczyny po powrocie do domu. Oldschool w najlepszym wydaniu, a jaki zacny młyn się rozkręcił... aż sam się skusiłem na kilka kółeczek podczas „Dismebered”.

A double-barreled blast
Reduce my head to pieces


Po odegraniu Like an Everflowing Stream (1991) przyszła kolej na cymesy z złotych lat. Pojedyncze killery z kolejnych albumów, którymi skutecznie patroszono publiczność Summer Dying Loud, zapodając „Of Fire” z Death Metal (1997), „Pieces” z EPki o takim samym tytule, który został entuzjastycznie przyjęty tak jak kolejne „przeboje” z „Casket Garden” na czele, będącym jednym z najbardziej popularnych kawałków Dismember.

Z Indecent & Obscene (1992) - tak, to ta płyta, z okładką z rozwaloną klatą Jima Morrisona (kiczowata przeróbka plakatu pt. „An American Poet”), zagrali otwieracz. „Fleshless” i zamykacz, którym to niestety postanowili skończyć swój wspaniały występ – „Dreaming in Red”.

Tak się gra death metal, w kategorii oldschoolu był to zdecydowanie jeden z najlepszych sztuk jakie zaliczyłem. Koncert pod każdym względem kompletny: gargantuiczne brzmienie, repertuar nasycony samym dobrem, kumata publiczność, która wiedziała po co i na co przyszła - wszak Dismember to zespół o ogromnej zdolności zabijania szwedzkim brzmieniem i tym koncertem tylko umocnił moje przekonanie o tym fakcie.  

Crippled Black Phoenix

Po niemiłosiernej, krwawej jatce przyszedł czas na wyciszenie, czyli zespół zamykający drugi dzień festiwalowy.

W tej roli projekt bardzo ciekawy, jeden z tych rzadkich przypadków supergrupy, która rzeczywiście ma coś wartościowego do zaproponowania. Powołana w 2004 roku przez perkusistę Justina Greavesa (m.in. Iron Monkey, Electric Wizard). Na przestrzeni dwudziestu lat przewinęło się mnóstwo muzyków z wielu zespołów (np. Gonga, Mogwai, Hearts of Black Science). Zespół przykłada ogromną wagę zarówno do pracy studyjnej jak i koncertowej, przez to oficjalne wydawnictwa zarejestrowane na żywo są równie istotne w dyskografii grupy (jako ciekawostkę dodam, że pierwsza oficjalna koncertówka nagrana została w 2011 roku w Poznaniu). Jak na zespół z dwudziestego wieku posiada dość spory katalog bootlegów.

Obecnie zespół funkcjonuje jako oktet. Mimo nieprzeciętnie rozbudowanego składu jak na współczesne, rockowe realia całe show skrada pozornie niepozorna wokalistka Belinda Kordic, obdarzona delikatną aparycją oraz silnym intrygującym głosem. Świetnie uzupełniającym melancholię wokalu Joela Segerstedta.

Crippled Black Phoenix utkał z nici nocy fascynującą post rockową baśń z pazurami.
Zespół skupiony był na ostatnim, monumentalnym, podwójnym albumie - Banefyre (2022). Wypełniając nim znaczną część prezentowanego tego wieczora repertuaru. Ekstraordynaryjne zgromadzenie przy ognisku z planszy, odzwierciedlało sentymentalizm, jaki emanuje z dźwięków wysnutych przez brytyjską a w zasadzie międzynarodową supergrupę.

Crippled Black Phoenix porusza się w dość spokojnych, progresywnych rejonach (czym wyróżniali się na tle większości kapel, które występowały na Summer Dying Loud) ale w tym wszystkim jest ogromna doza klimatu. Posępna, przydymiona, ale jakże fascynująca muzyczna przygoda. Słychać, że to odskocznia od macierzystych grup, ale wyczuwalnie unosiły się gęste opary z okolic doom i stonera. Stanowiło to skuteczne remedium, kołysankę po kolejnym ekstremalnym festiwalowym dniu. Jednak Crippled Black Phoenix w przeciwieństwie do nieszczęsnej, przesiąkniętej nudą Katatonii, da się z zainteresowaniem posłuchać.

Oprócz wysmakowanej autorskiej ambrozji, znalazło się miejsce i czas na utwór z cudzego repertuaru. Wybrano gotycki standard Bauhaus: „She's in Parties”, który idealnie wpisał się w nastrój roztaczany przez zespół we własnych kompozycjach. Świadczy to o bardzo dobrych wzorcach, nie zapominają o korzeniach, że nosi ich stylistycznie po rozłożystym drzewie inspiracji.

Bardzo udane zwieńczenie drugiego dnia festiwalu. Stylistycznie idealnie zazębiała się z wspominaną ilustracją wyświetlaną w tle autorstwa Lucy Marshall - warto zapoznać się z całą oprawą graficzną Banefyre (2022). Pozorna oniryczna idylla skażona turpizmem realizmu - baśniowe postacie zebrały się w ponurym zgromadzeniu.

Takie zespoły, zwłaszcza w wydaniu na żywo, to piękne świadectwo, że muzyka rockowa może i nie jest w najlepszej kondycji, ale pogłoski o jej śmierci są jeszcze przedwczesna.

Czas spać i zbierać siły na finał XIV edycji Summer Dying Loud, bowiem dzień trzeci obfitować będzie w jeszcze większą ilość decybelii i mnogość emocji w nich zaklętych.


Zobacz galerię zdjęć:

Fange
Fange Furia Katatonia Dismember Crippled Black Phoenix
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura