Ignatius Ignatius
2173
BLOG

Depeche Mode: Spirit (2017) - Recenzja

Ignatius Ignatius Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Pierwszy album po trylogii Hillera wiązał się z wielkimi oczekiwaniami, nie tylko wśród zagorzałych fanów brytyjskich elektroników. W zasadzie każdy album depechów to mniej lub większe wydarzenie na scenie muzyki popularnej. Tym razem zwykłe napięcie zostało zastąpione małą burzą, która na kilka tygodni przed ukazaniem się krążka sprawiła, że na forach zawrzało – wszystko za sprawą singla pilotującego album, który swą światową premierę miał w radiowej Trójce - Where’s the Revolution (2017). Co ciekawe emocje nie wzbudzał utwór od strony muzycznej a lirycznej – to chyba taka namiastka „skandali” jakie wzbudzały utwory pokroju „Blasphemous Rumors”, „Masters and Servant” w latach 80 czy „Personal Jesus” na początku lat 90. Tekst omawianego singla to nic innego jak quasi manifest grupy, która wyraża zaniepokojenie społeczno-politycznymi wydarzeniami ostatnich lat. Osobiście nie rozumiem tej całej afery, przez lata Depeche Mode jasno sygnalizował po której stronie barykady tkwi i najwidoczniej nic się nie zmieniło – już nikt nie pamięta, że „People are People” hiuciur z przed ponad trzydziestu lat stał się z miejsca hymnem środowisk, które dziś nazywają się LGBTQWERTYUIOP(…)? Jednak chyba ludzie się w tym wszystkim pogubili bo nagle teraz słuchacze o różnym światopoglądzie „wyrywają” sobie zespół z rąk nie przebierając przy tym w słowach. Dlatego naprawdę nikogo niech nie zdziwi, że „rewolucyjny” utwór ma potencjał stania się ntym hymnem kodziarzy… Żeby nie brnąć dalej w tą jałową pozamuzyczną dygresję - w tym temacie i tak depeche mogą co najwyżej wiązać wojskowe kamasze kolegom z Laibach (swoją drogą odpowiedź na pytanie zadane w singlu znajdą na ostatnim albumie słoweńskiego kolektywu). Od strony muzycznej singlowa rewolucja była w zasadzie bardziej retro synthpopową reakcją szytą na miarę Depeche Mode. „Where’s the Revolution” bardzo dobrze rokowało. Dla mnie zespół ten zaczyna się na Construction Time Again (1983), najbardziej cenię „środkowy” okres ale i na ostatnich kilku krążkach uważam, że można znaleźć dużo dobra. Wspominam o tym, bo siłą rzeczy do tych krążków porównuję jeszcze ciepły Spirit (2017).

Krótki i zwięzły tytuł który niesie nadzieje, że to coś na miarę Violator (1990) lub Ultra (1997)?. Jestem realistą, nie żądam niemożliwego, pomarzyć można. Elementy sprawiające, że od razu rozpoznajemy depecheowy styl są obecne (właśnie jakoś dziwnie kojarzące się z wyżej wymienionymi tytułami). Jednak nie ma co się na siłę oszukiwać, to tylko zaledwie miłe dla fanów nawiązania, powielana konwencja, która nie zaspokoi wygórowanych oczekiwań wybrednych. Oni nie przyjmują do wiadomości, że era wytyczania nowych kierunków Depeche Mode ma dawno temu za sobą.

Miało być bez dygresji ale widocznie się nie da, jak widać całą otoczka wokół tego zespołu przyćmiewa sedno sprawę, czyli muzyczną zawartość. Kompletnym rozczarowaniem jest otwieracz – „Going Backwards” – jak można takim przy mułem otwierać album, który ma wieść ludzi na barykady? To już więcej życia było w „Welcome to My World” na poprzedniej płycie – tu pasowałoby coś trzeźwiącego i nieprzystępnego na miarę choćby „A Pain That I’m Used To”. Numer dwa to „Where’s the Revolution”, który jak wspomniałem jest udanym utworem, posiada wszystko to co posiadać powinien (no może za wyjątkiem większej werwy) – ale to znużenie i rezygnacja korespondują z tekstem. Pytanie czy ktoś się da złapać na próbę sPOPularyzowania wizerunków socjalistycznych architektów widniejących w klipie - cóż widocznie dawno nie były modne koszulki z czerwonymi zbrodniarzami. Początek albumu pokazuje, że zespół postawił na klimatyczne granie, „The Worst Crime” bynajmniej tego faktu nie zmienia. Muzycznie jest bardziej harmonijnie i spokojniej niż na Delta Machine (2013). Brzmienie minimalistyczne wstawki gitarowe i retro synthowe plamy dźwiękowe sprawiają wrażenie podróży zespołu przez różne okresy swojej twórczości – po raz pierwszy tak bardzo zbliżając się do samych początków - czyżby koncertowe wykonanie „Just Can’t Get Enough” okazało się zapowiedzią nowego rozdania? Zbliżając się do połowy albumu, z utworu na utwór jest co raz bardziej interesująco. Jeden z lepszych na krążku „Scum” to troszeczkę „nowocześniejsze” podejście do tematu, tylko nie wiem dlaczego dramaturgia jest tak usilnie trzymana w ryzach, skoro takie emocje szargają zespołem? Atmosfera albumu aż prosi się o jakieś mocniejsze uderzenie. Miarowy puls, pozostawiający wyjątkowo wiele przestrzeni do wykorzystania. Mroczny „You Move” swoim „riffowym” pływaniem kojarzyć się może z Black Celebration (1986) – ale to naprawdę bardzo luźne, pewnie życzeniowe skojarzenia.

„Cover Me to nietypowa apokaliptyczna ballada o filmowym rozmachu i takim samym ładunku patetyczności. Ujmuje mnie szczególnie trasnowe mieszanie w drugiej połowie utworu. Przy „Eternal” dynamika albumu legła w gruzach, wpychając jakby na siłę przykre dźwięki, które w innym miejscu z pewności lepiej by się sprawdziły. Jest to jeden z dwóch utworów w którym śpiewa Gore.

Najgorsze, że to w cale nie koniec smęcenia, następny w kolejce ustawia się depechowy-blues „Poison Heart” – w dodatku wyśmienity, ale umieszczając go w takiej przymulającej wiązance można odnieść wrażenie przesytu. Najlepiej sobie te trzy kawałki serwować osobno. W „So Much Love” otrzymujemy w końcu porcję łubudubu i to znów w bardzo oldschoolowym stylu. Nie pogniewałbym się gdyby utwór był kapkę szybszy. Znów gitarowe akcenty robią doskonałą robotę i na pewno zostaną pozytywnie odebrane przez miłośników depechów z lat 90. Bluesujący Depeche Mode już był – a co powiedzielibyście na bluesujący Kraftwerk? „Poorman” to doskonały przykład interesująco zaaranżowanego minimalizmu. Pojedyncze dźwięki przedpotopowego syntezatora, nieśmiała gitara i lekki wokal Gahana naprawdę robią duże wrażenie. Idealnie tworząc postapokaliptyczną aurę. Dużo lżejsze dźwięki, znów zanurzone w latach 80 znajdziemy w „No More (This is the Last Time), doskonała imitacja i klimat.

Morowe dźwięki wypełzują z „Fail” do bólu dekadenckie dźwięki, zdecydowanie to jedna z najbardziej przytłaczających płyt w całej historii grupy, z całkiem smakowitym tłem trochę zgrzyta z manieryzowana wokaliza Gora. Z małym wyjątkiem nie wspominałem nic o wokalu, pokrótce spróbuję to wyjaśnić – może to profanacja, ale dla mnie głos obu panów od lat stoi w miejscu, czy to dobrze, czy źle to już wasza indywidualna sprawa.

Wersja deluxe poszerzona została o kilka remixów poszczególnych utworów – po katowaniu na różne sposoby singla, taka odmiana jest mile widziana. Jeżeli ktoś lubi takie dekonstrukcje i tuningowanie to pewnie coś znajdziecie dla siebie. Mnie do gustu najbardziej przypadł połamany i zindustrializowany „Scum (Frenetic Mix)” najsłabiej wypada zbędna wersja „Poison Heart (Tripped Mix)”. Fani 8bitowych dźwięków mogą polubić „Fail (Cinematic Cut)”. Stanowczo za dużo „miłości” znaleźć można w „So Much Love (Machine Mix)”, gdyby go tak skrócić do pięciu minut i nie masakrować tak ścieżki wokalnej byłoby to może bardziej strawne.

Największym plusem jest to, że słychać różnicę względem poprzednich albumów, zmiana producenta nie poszła na marne. Brakowało bardziej energetycznych utworów na jakie stać zespół. Zbyt przesycony balladami jest ten krążek – ciekawymi, nieprzesłodzonymi ale jednak co za dużo to nie zdrowo. Spirit (2017) to zachowawcza płyta, ale kto wie, może na następnych albumach James Ford wyciśnie coś ciekawszego z depechowego tria. 
W ogólnym rozrachunku da się tego z przyjemnością wysłuchać ale czy przebili ostatnią trylogie? Trudno powiedzieć pewne jest, że zespól który wejdzie niebawem w czwarta dekadę działalności, potrafi nadal utrzymać poziom i realizować się w swoim stylu.

Zobacz galerię zdjęć:

Rewolucja w garniturach - Marx by się obśmiał
Rewolucja w garniturach - Marx by się obśmiał
Ignatius
O mnie Ignatius

♤Everything louder than everyone else♤ Entuzjasta hard'n'heavy

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura