Zbyszek w dzieciństwie często się przeziębiał, albo łapał różne anginy. Każdej zimy dwa, czasem i trzy razy. Jednak z czasem się uodpornił.
Po maturze przestał zwracać uwagę na te rzeczy. Jak się chwilowo źle poczuł, jako lekarstwo zażywał aspirynę jako lek na takie dolegliwości. Do lekarza szedł w ostateczności. No bo z czym iść do lekarza? Przecież gorączka jutro spadnie, ból przejdzie. Do roboty, nie ma sensu chorować. Trudno powiedzieć ile chorób tylko zaleczył. Prawdopodobnie z czasem zaczęło mu to wychodzić bokiem.
Problemy zaczęły się , gdy pracował na kopalni. Codziennie miał rejon szybu IV. Jak padało było błoto. Jak sucho, a lato tamtego roku było ciepłe i słoneczne, w powietrzu wisiał jeden pył. Na dodatek i „baza” stała pod taśmociągiem. Więc siedzieli w kurzu i pyle. Zbyszek nie przejmował się chrypką. W tych warunkach to nic dziwnego.
Z kopalni uciekł pod koniec lipca. I prawie zapomniał o problemie. Gardło i krtań się oczyściły, chrypka zniknęła.
Aż tu nagle, odbiera telefon i... nie może powiedzieć ani słowa! Dopiero po głębokim odchrząknięciu powoli wrócił mu głos. Ale wtedy takie sytuacje były rzadkie. Czym się więc przejmować.
Pracował wtedy na elektrowni. Tam przezimował. A zima była słoneczna, ale bardzo mrożna. Miasto w którym mieszkał było przez długi czas stolicą smogu w skali kraju. Współpracownicy Zbigniewa , tak pół żartem pół serio upominali się w firmie o maseczki. Ale nikt nie traktował tego poważnie. Nikt się nie przejmował smogiem.
Po czasie Zbyszek dowiedział się o jeszcze jednym zagrożeniu na tym zakładzie. W rejonach bloków wytwórczych i stacji przesyłowych było silne pole elektromagnetyczne, ponoć szkodliwe dla zdrowia. A Zbychu w tych rejonach spędzał dużo czasu w trakcie patroli i obchodów.
Do tego wszystkiego dochodziła para z chłodni kominowych i dym z kominów zakładu odsiarczania spalin. Zbychu kilka razy miał żółty osad na samochodzie.
W kwietniu się zaczęło. Zbyszek zachorował. Katar, kaszel, wysoka gorączka. Ela widząc gorączkę niemal trzydzieści dziewięć, zarejestrowała go do lekarza. Zbychu protestował, ale poszedł. Oprócz rewiru dostał skierowania na RTG płuc i do laryngologa.
Prześwietlenie załatwił jeszcze na zwolnieniu. Na chrypę, okresowo nasilającą się, stosował syropy i tabletki do ssania. Oczywiście bez konsultacji z lekarzem. Nie chciało mu się szukać laryngologa. Skierowanie było ważne rok. To dużo czasu. A Zbyszkowi nigdy się nie spieszyło do lekarzy.
I tu jedna ciekawostka. Ela też się nie przejmowała. Ta, która pilnowała w rodzinie spraw medycznych i zdrowotnych, zwłaszcza Mamy, tym razem odpuściła. A Zbyszkowi było to na rękę.
Póżniej przeszedł na inną kopalnię. Tym razem warunki pracy były dużo lepsze. Nie było zapylenia, pyłów i kurzu. Zbychu miał nadzieję, że będzie dobrze. Przestał chrypieć, innych problemów też nie było.
Niestety szczęście nie trwało długo. W połowie września chrypka zaczęła się ponownie nasilać. Czasem nawet nie umiał wydusić z siebie sensownych dzwięków. Coraz rzadziej mógł się rozmówić przez telefon.
Po Bożym Narodzeniu przyszedł głęboki kryzys. Przestał zgłaszać się telefonicznie do szefa zmiany. Wszelkie informacje przekazywał osobiście. Na obchodach ternu przechodził koło biura przełożonego. Na szczęście nie było potrzeby zgłaszać wydarzeń specjalnych.
Oczywiście koledzy i przełożeni wysyłali go do lekarza. Dlatego wymyślił bajkę o laryngologu, który leczył go farmakologicznie. Ponieważ problemy z głosem były okresowo zmienne, więc niektórzy nawet w to uwierzyli. Inni nie zwracali na niego uwagi. Byli i tacy, którzy twierdzili, że Zbyszek jest dowodem na to, iż palenie nie jest tak bardzo szkodliwe. Bo palacze z załogi nie mieli takich problemów jak niepalący Zbychu.
Czas mijał. Niektórzy nawet współczuli Zbyszkowi. A ten mówił już gorzej niż Jan Himilshbach.
I nagle do akcji jednak wkroczyła Elżbieta. Nie wiadomo co ją olśniło. W każdym razie dosłownie ostatniego dnia ważności skierowania zarejestrowała go do lekarza w specjalistycznej przychodni opodal elektrowni. Mąż jednej z jej kuzynek leczył się tam i był bardzo zadowolony. I do tego właśnie doktora zarejestrowała Zbyszka.
W tamtych czasach nie było zbyt długich terminów oczekiwania, więc Zbyszek trafił do pana Doktora kilka dni po rejestracji. Był to starszy pan, lekko znerwicowany i roztrzepany. Obejrzał Zbychowi gardło i krtań, zajrzał do ucha i powiedział w piątej minucie milczenia : „Panie, panie... woskowina sucha... panie , panie... to mi pachnie rakiem – chwilę milczał i dodał – Panie, panie... poczekaj pan w poczekalni, panie, panie... muszę zadzwonić...
W poczekalni w głowie Zbyszka pulsowała jedna myśl: „ jak to ? Jaki rak ? Skąd nagle rak? Czternaście lat nie palę...”
Był cokolwiek zdziwiony i lekko załamany. Po pół godzinie Doktor znów go zawołał do siebie. Nadal był nerwowy, nadal przerywał zdania. Ale wytłumaczył Zbychowi, że zadzwonił do znajomego Profesora i umówił wizytę w klinice. Podał adres, jak dojechać, gdzie wejść i gdzie się zgłosić. I nawet gdzie zostawić samochód.
Wizyta była za tydzień. Zbyszek pojechał tam z Elą , która bardzo chciała być przy rozmowie z Profesorem i ewentualnych badaniach. Podróż trwała godzinę. Jechali busem, a potem miejskim autobusem.
Klinika mieściła się na drugim piętrze starego, ale nieraz modernizowanego budynku. Ale zaczęli od piwnicy, gdzie mieściły się przychodnie. Długi, wąski korytarz, pełno ludzi. Przebili się przez tłum. Odczekali kwadrans i zarejestrowali się do laryngologa. Mieli trochę szczęścia i załapali się na krzesełka przed gabinetem.
Około siódmej piętnaście do gabinetu wszedł Profesor, czterech lekarzy, pięć pielęgniarek i całe stado studentów praktykantów.. Po chwili zawołano do środka pierwszego pacjenta.
Zbyszek był w kolejce ósmy, więc trochę poczekali na wejście. Chyba było po pół dziesiątej gdy weszli do długiego pomieszczenia, które dzieliło się na trzy gabinety oddzielone szybami. Miedzy nimi wciśnięte było stanowisko rejestratorki. (c.d.n.)
" Opowieści marne". Fragmenty z większej całości, wyrwane z kontekstu. Historie z życia wzięte.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości