W zasadzie Zbyszek z samochodami miał styczność prawie od urodzenia. Może raczej od wczesnego i to bardzo dzieciństwa. Jego rodzice wraz z liczną grupą znajomych, przez kilka lat jeżdzili na wakacje nad morze. Zawsze do niedużej rybackiej miejscowości. Ktoś nawet stwierdził, że opanowali to malutkie miasteczko. W co drugim domu, na głównej ulicy mieszkała jakaś rodzina z tej grupy.
Oczywiście z powodu urodzin Zbyszka, jego rodzina zrobiła sobie przerwę. Z malutkim dzieckiem, w dodatku z jego dwoma starszymi braćmi, trudno byłoby jechać długą trasę pociągiem. Zatłoczonym, w dodatku z paroma przesiadkami.
Ale już w wieku niespełna półtora roku Zbyszek pojechał nad morze. Pan Anatol namówił znajomego taksówkarza, żeby pojechał z nimi. Pan Stanisław, w zasadzie niemal osobisty kierowca Anatola, z oporami, ale się zgodził.
I pojechali. Samochód warszawa garbus, na licencji sowietskiej pobiedy, był duży i pakowny.. Zawiózł rodzinę tam i z powrotem. I jeszcze objechał część wybrzeża.
I to był pierwszy pojazd w życiu Zbyszka. Oczywiście nie pamięta z tego prawie nic. Często jednak oglądał zdjęcia z wakacji. A zwłaszcza to, jak paraduje po kocu otoczony przez rodziców i braci. Pan Stanisław też był tam widoczny.
Gdy miał niecałe trzy lata poznał nowszy model warszawy. Pewnego dnia, w czasie drzemki po obiedzie, mama go obudziła i zabrała do okienka na schodach. Przez okno zobaczył pana Stanisława otwierającego bramę. Po drugiej stronie jezdni stał duży szary samochód. Za kierownicą rozpoznał swojego tatę. Po chwili auto wtoczyło się na podwórko. Warszawa 204 z górnozaworowym silnikiem stała się własnością rodziny. Pan Anatol i pani Wanda mieli prawa jazdy, więc miał kto jeżdzić. Ale mama Zbyszka szybko zrezygnowała z prowadzenia. Oficjalnie przeszkadzała jej choroba lokomocyjna. A bardziej może złośliwe uwagi jej męża dotyczące sposobu jej jazdy. Możliwe, ale nigdy się nie przyznała. Przestała jeżdzić i już.
Najczęściej jeżdził pan Anatol, w sprawach służbowych. Rodzina korzystała z samochodu w wakacje. Coroczne wyjazdy nad morze, do rozrastającego się rybackiego miasteczka. Kilka razy zaliczyli też dłuższe wyjazdy w dwa samochody, z rodziną do Zakopanego i w Bieszczady. Tradycją, niemal co tydzień, stały się wyjazdy na obiady do podmiejskich restauracji. Nie wspomnimy krótkich wycieczek i wyjazdów na grzyby. Byłoby co wspominać.
Jeden raz auto miało wypadek. Pełnoletni już bracia Janek i Antek pojechali z kolegami odwiedzić w szpitalu koleżankę z klasy. Szpital był w lesie na wzgórzu. Dojazd dosyć stromą i kręta drogą. W drodze powrotnej prowadził Antek. Nie opanował auta i samochód wylądował na boku w rowie. Janek wypadł przez otwarte okno.
Na szczęście tylko on miał złamany obojczyk. Inni skończyli na strachu. Pan Anatol się wkurzał, ale mu przeszło. Dach i drzwi samochodu dało się jakoś wyklepać.
Minęło parę lat, w sumie chyba dziesięć. Rodzina poszła z duchem czasu i kupiła nowy samochód. Troszkę mniejszy i lżejszy, ale bardziej ekonomiczny. Było to fiat 125p. Biały, z czerwoną tapicerką, opony Dunlop. Tą czerwień pani Wanda zasłoniła żółtymi futrzakami na fotelach. Tylną kanapę przykryła włochata podpinka ze starego płszcza. I jakoś to wyglądało. Przynajmniej sztuczna skóra nie grzała w... plecy.
Ten samochód też nie miał spokojnego życia. Codzienne wyjazdy z Anatolem, częste wycieczki rodzinne, może rzadsze, ale były. Starsi bracia Zbyszka mieli prawa jazdy. Zbyszek za przyzwoleniem rodziców zajął fotel obok kierowcy. Był pilotem, zapisywał drogę, patrzył w mapy. I pilnował czystości szyb. Bardzo lubił to robić.
Na wczasy, raczej na wakacje też kilka razy pojechali. Uprzedzając troszkę fakty, powiemy tylko, że łączyła te wyjazdy pewna cecha. Nie całkiem były udane. Ale może podsumowanie zostawmy na później. (c.d.n.)
" Opowieści marne". Fragmenty z większej całości, wyrwane z kontekstu. Historie z życia wzięte.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości