Beverley Beverley
228
BLOG

O korzyściach z urlopu w listopadzie

Beverley Beverley Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Myślałem, że zwariuję. Nie dosłownie oczywiście, ale obawiałem się nasilenia mojej nerwicy przez klimat panujący w moim zakładzie pracy. Tym bardziej, że ostatni raz byłem na urlopie w marcu, czyli wieki temu. A ponieważ płatny urlop jest chyba – obok ubezpieczenia zdrowotnego - największą zdobyczą klasy robotniczej (tak przynajmniej twierdzą lewacy-rajscy ptacy), więc gdy tylko wybiła moja godzina nie posiadałem się z radości. WRESZCIE JEST. Od razu po robocie zacząłem się pakować. I tu pojawił się pierwszy problem: musiałem się zmieścić do bagażu podręcznego. Zmieściłem się. Dzięki temu zaoszczędziłem kilkadziesiąt funtów, które zgarnąłby ode mnie Ryanair za przewóz bagażu głównego. Żona miała oczywiście trudniej, ale to był jej pomysł, żeby lecieć z jednym bagażem.


Wyjechaliśmy z Lincoln o godzinie 2 w nocy. Droga do Londynu była kręta i zawiła (objazdy), ale dotarliśmy do celu bez przygód. Lot do Berlina (ze względu na mój niejasny status prawny wolę nie lądować na polskich lotniskach) też przebiegał bez większych zakłóceń. W Berlinie było przeraźliwie zimno – wiał silny „wiater”. A tak poza tym to bardzo ładne miasto (z tego co zdążyliśmy zobaczyć). Ludzie ogólnie kulturalni. Metro tylko jakieś takie starodawne. Chyba że jest to taki specjalny zabieg „stylistyczny”. Zrobiliśmy se zdjęcia na Checkpoint Charlie, kupiliśmy kawałek muru berlińskiego (10 eurosów – dają certyfikat), parę selfie (Brama Brandenburska, Reichstag), kanapka, herbatka i z powrotem na lotnisko, skąd miał nas zabrać Polski Bus prosto do grodu Kopernika. Jechaliśmy cała noc z czego godzinę staliśmy na stacji benzynowej w Gnieźnie (sic!). Tak, chodziło o to, żeby „zgubić godzinę”. Czy ktoś może mi powiedzieć, jaki jest sens tej durnoty zwanej zmianą czasu z letniego na zimowy i odwrotnie?


W Toruniu czas minął dość szybko, a chodziło o podpisanie aktu notarialnego, który był głównym powodem naszej wizyty w rodzinnnym mieście. Wizualnie miasto zmieniło się na lepsze. Szkoda tylko, że na te miany potrzeba było kredytów, które nie wiadomo kto będzie spłacał. To znaczy wiadomo – kolejne pokolenie. Pod warunkiem oczywiście, że nie wyjedzie gdziekolwiek w poszukiwaniu lepszego życia.


Nasz prawdziwy urlop zaczął się w Walencji, a właściwie w jej okolicach. Castellon De La Plana – piękne miasto, w którym przechodzi się od jednego placu do drugiego. Xativa to z kolei miasto tak zaniedbane, ża aż strach. Idąc ulicami późnym wieczorem odczuwaliśmy niepokój, ponieważ wydawało się, że mijamy opuszczone kamienice. Życie toczyło się tylko w centrum. Odnoszę wrażenie, że tego typu mieściny to prawdziwy obraz Hiszpanii – kraju w którym nie dość, że leży etyka pracy, to jeszcze wpakował się on w strefę euro, czyli jest, za przeproszeniem, dymany przez przedsiębiorczych i pracowitych Niemców. Jak sobie radzą młodzi Hiszpanie? Nie wiem, ale nie widziałem ich przesiadujących w kawiarnianych ogródkach. Chodzi mi o to, że przyjęło się, że życie towarzyskie prowadzą głównie ludzie młodzi, a starsi to kanapa i telewizor. W Hiszpanii życie towarzyskie prowadzą – oprócz turystów oczywiście – panie emerytki.


Walencja to już typowe „turistico”. Brytyjczycy, Niemcy, Holendrzy, trochę Polaków. Byliśmy w oceanarium. Zeszły nam na to cztery godziny. W katedrze żona spędziła 15 minut (sic!), ale ja twardo zachwycałem się działami sztuki tam zgromadzonymi. Największe wrażenie zrobiła na mnie jednak relikwia św. Wincentego. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim, żeby trzymać w kościele odciętą rękę. Tak się zadumałem – muzułmanie są gotowi oddać życie za swoją wiarę. A chrześcijanie? Czy nadal to potrafią?


Poszedłem też do muzeum historii Walencji. Natknąłem się tam na grupę dzieci, które przyprowadziła - chyba w ramach lekcji historii - pani nauczycielka. Zostałem przez dziatwę zapytany, co ja tutaj robię. Odpowiedziałem z powagą, że jestem turystą z Polski, zwiedzam Walencję, a do muzeum przyszedłem po to, żeby dowiedzieć się czegoś o historii tego pięknego miasta. Dzieci mnie wyśmiały.


Żonie zrobiło się kilka razy żal miejscowych żebraków, więc kupiła im coś do jedzenia. W dużych miastach (Walencja, Barcelona) biedy tak nie widać. Ludzie są ładnie ubrani (opinia mojej żony), dba się o estetykę budynków, a także wnętrz. Klimat oczywiście dopisuje. Problemem są jednak ceny. W Hiszpanii jest drogo, dlatego życie przeciętnego Hiszpana lekkie nie jest. Jako przedstawiciel klasy robotniczej nie chciałbym tam mieszkać.


Na koniec taka ciekawostka: jadąc do Hiszpanii wydaje nam się, że jedziemy do kraju turystycznego, czyli takiego, w którym ludzie mówią po angielsku. W rzeczywistości po angielsku to mówią tam tylko turyści. Proszę się zatem nie zdziwić, gdy w restauracji poprosicie państwo o np. two glasses of red wine, please,a kelner nie będzie wiedział o co wam chodzi.


PS A jakie są korzyści z urlopu w listopadzie? Właściwie tylko jedna - my opalamy się na południu Europy (albo gdzie indziej, gdzie jest ciepło), a koleżanki i koledzy z pracy wstają rano do roboty, a za oknem szaro, buro i ponuro. Ot, taka złośliwa satysfakcja.

Beverley
O mnie Beverley

były korwinista, obecnie trochę socjaldemokrata

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości