Zero prądu, zero internetu, tylko gotówka i zdrowy rozsądek. Tak wyglądała moja droga z Hiszpanii do Polski w dniu, gdy cała Hiszpania i Portugalia pogrążyły się w niespodziewanym blackoutcie.
Blackout w Hiszpanii – relacja z dnia powrotu
Poniedziałek, 28 kwietnia, zapowiadał się jak każdy inny dzień powrotu z Hiszpanii do Polski. Mieszkam w Torrevieja – malowniczym mieście położonym między dwoma słonymi jeziorami a Morzem Śródziemnym. Dzień planowaliśmy spokojnie: sprzątanie mieszkania, pakowanie, przygotowania do lotu z Alicante o 21:00. Rano wszystko działało poprawnie i nic nie zapowiadało katastrofy.
Pierwszy niepokojący sygnał pojawił się około godziny 13:00 – nagle w mieszkaniu zgasło światło. Sprawdziłem bezpieczniki, ale wszystko było w porządku. Na korytarzu spotkałem sąsiada, który również nie miał prądu i stwierdził, że to pewnie drobna awaria. Nie przejąłem się zbytnio – byłem przekonany, że w ciągu godziny lub dwóch technicy wszystko naprawią.
Około 15:00 mój niepokój się nasilił, bo oprócz braku prądu, całkowicie znikła sieć komórkowa. Od czasu do czasu telefon łapał zasięg, ale nie można było korzystać z internetu ani wykonywać połączeń. Nie miałem żadnych informacji na temat tego, co się dzieje. Z żoną postanowiliśmy, że pójdziemy na spacer nad morze – może coś zjemy, zrobimy zakupy na podróż.
Na zewnątrz zorientowaliśmy się, że sytuacja jest znacznie poważniejsza niż się spodziewaliśmy. Całe miasto było bez prądu — nie działały bankomaty, domofony, sygnalizacja świetlna, a wiele sklepów pozostawało zamkniętych. Niektóre sklepy spożywcze były otwarte, ale przed nimi ustawiały się kilkudziesięcioosobowe kolejki. Pracownik przed wejściem wpuszczał po jednej osobie, która była obsługiwana przez asystenta w środku – klient wybierał produkty i płacił gotówką. Przy jednym ze sklepów zauważyłem, że ludzie oprócz jedzenia i picia wykupują duże ilości świec. Byłem ździwiony, zmrok zapada tuż przed 21:00 a ludzie pewnie zakładają, że awaria potrwa wiele godzin.
Nad morzem – jakby nic się nie stało. Ludzie spacerowali, uśmiechnięci, restauracje pełne gości. Co prawda nie serwowano jedzenia, tylko napoje z butelek i puszek. Nie mogąc zjeść nic ciepłego, wróciliśmy do mieszkania po bagaże i ruszyliśmy na dworzec autobusowy, by dostać się na lotnisko w Alicante.
Na dworcu spotkałem dwie Polki z Wrocławia, które również jechały na lotnisko. W trakcie rozmowy otrzymałem wiadomość od sąsiada z Polski – że cała Hiszpania i Portugalia są bez prądu i że mówi się o możliwej eksmisji nas z powodu sytuacji kryzysowej. W autobusie, który odjechał zgodnie z planem, słyszałem kobietę, która była bardzo zdenerwowana, bo nie mogła wypłacić pieniędzy i nie miała gotówki na podróż.
W rozmowach zaczęły krążyć niepotwierdzone informacje: że to cyberatak, że widziano wojskowe samoloty nad ranem, że może zniszczono jakiegoś satelitę. Próbowałem sprawdzić sytuację – odpisałem sąsiadowi z Polski z prośbą, by sprawdził, czy lotnisko w Alicante działa. Nie miałem jednak pewności, czy wiadomość dotarła. Aplikacje linii lotniczych i lotnicze trackery nie działały, strony internetowe lotnisk się nie otwierały – całkowity blackout informacyjny.
Na lotnisku w Alicante prąd był, ale wszystkie płatności można było dokonywać wyłącznie gotówką. Większość ludzi była bezradna – nieprzyzwyczajona do świata bez kart i internetu. Kulminacją absurdu była odprawa bagażowa. Kolejka na około 200 osób niemal się nie przesuwała. Pracownicy pięciu stanowisk długo tylko rozmawiali. W końcu zreorganizowano kolejkę – zamiast jednej wspólnej, ustawiono nas według kierunków lotów: Kraków, Warszawa, itd.
Odprawa bagażu odbywała się ręcznie – bez skanowania, bez komputerów. Naklejki, kartki, listy pisane długopisem – jakbyśmy cofnęli się o 30 lat. Mimo wszystko udało się. Kontrola bezpieczeństwa przebiegła zaskakująco sprawnie, większość bramek działała, nie było kolejek.
Mój lot do Krakowa wciąż widniał jako planowy. Wsiadłem do samolotu około 21:00 – i wtedy zaczęło się kolejne czekanie. W kolejce do startu ustawiło się około 40 samolotów, a lotnisko wypuszczało średnio 10 na godzinę. Po czterech godzinach siedzenia na płycie usłyszeliśmy, że Kraków nie przyjmie naszego samolotu. Najpierw padła propozycja Rzeszowa, potem pilot wynegocjował lądowanie w Katowicach – lepiej, ale wciąż daleko od celu.
W Katowicach wylądowaliśmy około 5 rano. Poinformowano nas, że czekają na nas autobusy do Krakowa. Faktycznie – były, ale... dla pasażerów innego lotu, jadące do Warszawy. Dopiero po 20 minutach podstawiono właściwe autokary. Około 7:00 rano byłem wreszcie na lotnisku w Balicach. Taksówka i do domu.
To była podróż pełna napięcia, niepewności i poczucia, że nagle znaleźliśmy się w świecie analogowym. Gdyby ktoś opowiedział mi tę historię miesiąc wcześniej, uznałbym ją za fabułę filmu katastroficznego.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo