Głosowałem na przystąpienie Polski do Unii Europejskiej z nadzieją na lepszą przyszłość. Ale po 20 latach widzę, że UE się zmieniła – i to nie na korzyść szarych Polaków, którzy wciąż zarabiają mniej niż ich sąsiedzi z Zachodu. Polska w strukturach UE ma mało do powiedzenia, a unijna prezydencja to tylko symbol. Nie chcę wychodzić z UE – chcę, by polscy europarlamentarzyści skuteczniej walczyli o nasze miejsce przy stole.
Pamiętam dzień referendum akcesyjnego w 2003 roku – stałem w kolejce do lokalu wyborczego z przekonaniem, że głosuję na lepszą przyszłość. Unia Europejska miała być dla Polski drzwiami do świata, w którym szary Kowalski – taki jak ja – będzie żył na poziomie Niemca czy Francuza. Wierzyłem, że staniemy się pełnoprawnym partnerem, że nasze głosy będą słyszane, a różnice między Wschodem a Zachodem zaczną się zacierać. Ale po 20 latach widzę, że UE, na którą wtedy głosowałem, już nie istnieje. Zamiast równości czujemy się petentami, nasze zarobki wciąż daleko odbiegają od zachodnich, a Polska w strukturach unijnych ma zaskakująco mało do powiedzenia. Nie chcę, by Polska wychodziła z UE – chcę, by nasi europarlamentarzyści skuteczniej walczyli o nasze miejsce przy stole. Czy to w ogóle możliwe?
Kiedy wchodziliśmy do Unii w 2004 roku, średnia pensja w Polsce wynosiła około 2200 złotych brutto – dane GUS nie kłamią. Dziś, w 2025 roku, to około 7200 złotych, co brzmi jak postęp, ale wystarczy spojrzeć na Zachód, by zobaczyć, jak bardzo wciąż odstajemy. W Niemczech czy Francji średnia pensja to 4000-5000 euro – 20 razy więcej niż u nas. A ceny? Te rosną równie szybko jak w Berlinie czy Paryżu – litr mleka w Warszawie kosztuje tyle, co tam, ale nasze portfele są chudsze. Unia miała wyrównywać szanse, a tymczasem dla szarych Polaków, którzy nie zarabiają w euro, życie stało się trudniejsze. Drożyzna, inflacja, unijne regulacje – to wszystko uderza w nas najmocniej. Czy o taką Unię walczyliśmy? Pamiętam entuzjazm tamtych dni, ale dziś czuję głównie rozczarowanie.
W strukturach UE Polska ma prawo głosu, ale tylko teoretyczne – w praktyce kluczowe decyzje zapadają gdzie indziej. W najważniejszych komisjach, takich jak Komisja ds. Gospodarczych i Monetarnych czy Komisja ds. Handlu Międzynarodowego, Polacy rzadko zajmują eksponowane stanowiska. Dane z 2024 roku z EU Transparency Register pokazują, że tylko 3 z 27 komisji mają polskich przewodniczących, i to w mniej istotnych obszarach, jak kultura czy edukacja. Prezydencja Polski w Radzie UE, którą pełnimy w pierwszej połowie 2025 roku, też nie daje nam realnego wpływu – to bardziej czas na organizację spotkań i zdjęcia niż na kształtowanie polityki. Jeden z polskich dyplomatów w Brukseli, który wolał pozostać anonimowy, powiedział w rozmowie z portalem „Politico Europe” w styczniu 2025 roku, podczas przygotowań do naszej prezydencji: „Możemy ustalać agendę, ale decyzje i tak zapadają w Berlinie i Paryżu”. Te słowa, opublikowane w artykule o kulisach unijnej polityki, oddają frustrację, którą czuje wielu z nas. Dlaczego Polska ma tak mało do powiedzenia? Dlaczego nasz głos ginie wśród Berlina i Paryża?
Jan Rokita już w 2023 roku pisał o hipokryzji Zachodu, krytykując unijne ataki na polski Trybunał Konstytucyjny. W felietonie dla „Wszystko Co Najważniejsze” zauważył: „Unia mówi o praworządności, ale gdy przychodzi do obrony własnych interesów, zapomina o zasadach”. Te słowa brzmią boleśnie prawdziwie, gdy widzę, jak Polska jest traktowana w UE – niby jesteśmy partnerem, ale gdy przychodzi do kluczowych decyzji, jesteśmy raczej petentem niż równym graczem. Rokita nie jest jednak jedynym, który dostrzega problem – zachodni politycy też mają na ten temat coś do powiedzenia, choć ich opinie różnią się w zależności od opcji politycznych.
Frans Timmermans, holenderski polityk Partii Pracy, były wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, w 2023 roku mówił w wywiadzie dla „De Volkskrant”: „Unia musi być bardziej solidarna – nie może być tak, że bogate kraje narzucają reguły, a biedniejsze tylko je wykonują”. Timmermans, choć krytykował Polskę w sprawie praworządności, dostrzega problem nierówności – szkoda, że jego słowa nie przełożyły się na realne działania. Z kolei Marine Le Pen, liderka francuskiego Zgromadzenia Narodowego, w 2024 roku na wiecu w Paryżu stwierdziła: „Unia Europejska to maszyna do niszczenia suwerenności – kraje jak Polska czy Francja są sprowadzane do roli wasali Brukseli”. Jej radykalizm – np. propozycje wyjścia z UE – nie jest rozwiązaniem, którego chcę dla Polski, ale trudno nie zgodzić się, że Polska w UE często czuje się jak pionek. Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, w przemówieniu w marcu 2025 roku mówiła o „remilitaryzacji Europy” i nowych funduszach, ale jej plany wzmacniają władzę Komisji kosztem mniejszych państw, takich jak Polska. Unika tematu nierówności, skupiając się na wielkich projektach, które dla szarych Polaków pozostają abstrakcją.
W tym wszystkim przypomniała mi się scena z „Kariery Nikodema Dyzmy” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, gdzie Nikodem, nie mając pojęcia o polityce, rzuca: „Wielka polityka to jest, proszę pana, jak wielka krowa – dużo daje mleka, ale jeszcze więcej robi gnoju”. I może coś w tym jest – Unia daje nam fundusze i możliwości, ale ten „gnój” – biurokracja, nierówności, brak głosu – czasem przytłacza nas bardziej niż mleko. Dyzma, choć nieświadomie, trafił w sedno – polityka, także ta unijna, ma swoje jasne i ciemne strony.
Unia Europejska, na którą głosowałem, miała być wspólnotą równych – dziś widzę, że dla szarych Polaków jest bardziej ciężarem niż szansą. Ale nie chcę, by Polska wychodziła z UE. Chcę, by nasi europarlamentarzyści wzięli przykład z Niemców i Francuzów – oni potrafią rozgrywać różnice interesów między frakcjami w Parlamencie Europejskim, by ugrać coś dla swoich krajów. Dlaczego my nie możemy? Lewica, prawica, centrum – każda frakcja ma swoje cele, a Polska może być sprytnym graczem, który wykorzysta te różnice. Niech nasi politycy w Brukseli zawalczą o partnerską pozycję – zasługujemy na to.
Inne tematy w dziale Polityka