Za komuny uwielbiałem piosenkę Kultu i Kazika Staszewskiego “To Polska”. Pamiętacie? To ta o zarzyganych chodnikach, plaży brudnopiaskowej i Bałtyku śmierdzącym ropą naftową. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że i III i IV RP to już inny kraj. Dziś piszę z daleka, przez tydzień patrzę na świat z cudownej wysokości prawie trzech tysięcy metrów. Wokół słonce i alpejskie szczyty. Ale nawet tu, a zwłaszcza tu, dopadł mnie polski smród.
Najpierw na lotnisku. Samolot wypełniony narciarzami spóźniał się ze startem. W tym czasie dzielne kobiety i mężczyźni w wieku miedzy 35 a 60. przygotowywali się do zmagań na stokach. Łoili ukrytą w torbach gorzałę. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy jeszcze krążąc nad Warszawą stewardessa wykonywała swoją rytualną gimnastykę ze wskazywaniem wyjść bezpieczeństwa, sposobem zakładania maski w razie wypadku itp. Na chwilę odwróciłem się i zobaczyłem kilkadziesiąt zaczerwienionych męskich gęb wpatrzonych w stewardessę jak w bóstwo. Lekko już zamglony wzrok większości nie podążał za wskazaniami rąk pani z obsługi, ale spoczywał dokładnie na wysokości jej piersi. A mówiąc precyzyjniej – świdrował wzrokiem jej biust. Żony narciarzy znosiły to godnie. Ich wzrok też już nie był w pełni jasny. To było jeszcze nawet zabawne.
Na lotnisku w Grenoble było już smutniej. Z samolotu wytaczały i zataczały się spocone już ciała klientów biur Rainbow Tours, Moje Podróże i Espace Trans. Oczekiwanie na bagaż umilały krzyki mocno już zaprawionych dwojga sześćdziesięciolatków. Reszta podróżników spoglądała na nich z lekko zamglonym podziwem.
Potem był pijany autobus i nagła wieść, która zelektryzowała towarzystwo. Była to sobota wieczór i do jednej z autobusowych komórek dotarł sms z kraju: “Łyżwiński nie jest ojcem!”. Przysypiający narciarze rozbudzili się. Tak bardzo, że chwil parę później zaczęli molestować kierowcę (a właściwie kierowniczkę – Francuzkę), żeby zatrzymała na chwilę pojazd w celu wiadomym – jak próbowali jej wytłumaczyć w jedyny im znanym międzynarodowym języku – na “sisi”. Jakby dla kogoś cel nie był wiadomy, po chwili mogliśmy sie przekonać. W odległości niecałego metra od autobusu pięć męskich fiutów sikało dzielnie na alpejską ziemię. Kierowniczka zniosła to dzielnie. Dzielnie znosiła też komentarze dżentelmenów z Polski głośno dyskutujących niemal każdy jej ruch kierownicą. Na miejscu, w hotelu budziły mnie przez dwie następne noce wrzaski i odór wódy na hotelowym korytarzu. A potem, już na narciarskich wyciągach, rozpoznawałem braci z Polski po ostrej woni aldehydu octowego.
To wszystko jakoś skojarzyło mi się z ostatnimi informacjami z Polski. Z tym, że cały kraj z zapartym tchem śledził kolejne doniesienia o potencji niektórych członków parlamentu i rządu. Z tym, że los rządu wisiał na włosku, a premier opóźnił wizytę międzynarodową, bo nie wiedział kto w końcu odbywał stosunki z panią Anetą K. i dlaczego. Z rechotem bab z Samoobrony, które uznały, że dobrze, że ich chłopy to jeszcze mogą.
Jak napisał parę dni temu Robert Leszczyński, polska polityka sięgnęła D.N.A. I to nie dlatego, że w jakiejś partii znalazł się jeden jurny działacz-konował. Cała jego partia jest taka. Najgorsza jest jednak myśl, że ktoś tę partię wybrał.
Lecąc tutaj, lepiej zrozumiałem, dlaczego Polską rządzi Samoobrona, Łyżwiński, jego kompanii i ich kobiety. Kazik śpiewał “To Polska, mieszkam w Polsce, mieszkam tu tu tu tu”. Ten kawałek Kultu chodzi mi po głowie, kiedy patrzę na szczyty gór, błękitne niebo, kiedy wdycham krystaliczne alpejskie powietrze.
Autor podcastu Układ Otwarty. Prezes niezależnego think tanku Instytut Wolności
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka