- Krzysztof Kowalczyk - - Krzysztof Kowalczyk -
158
BLOG

O JOW-ach, Konstytucji i prawach obywatelskich

- Krzysztof Kowalczyk - - Krzysztof Kowalczyk - Prawo Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Demokracja to wybór bezpośredni i możliwość indywidualnego zgłoszenia swojej kandydatury. W wyborach do Sejmu, ale i w wyborach do rad gmin powyżej 20 tys. mieszkańców, Polacy są takiego wyboru pozbawieni. Sytuacja, w której nie można indywidualnie kandydować, a głos oddany na jednego kandydata może wesprzeć wejście do organu przedstawicielskiego innego kandydata bez wyrażenia przez wyborcę na to zgody, narusza konstytucyjne zasady powszechności i bezpośredniości.

W 2018 roku w 2500 gmin odbyły się wybory prezydentów, wójtów i burmistrzów. Zauważmy, że często przy opisywaniu tych wyborów mówi się o „bezpośrednich wyborach prezydentów, wójtów i burmistrzów”, czego już się nie mówi np. o wyborach sejmików województw, gdzie głosuje się na wieloosobowe listy kandydatów. Jeśli więc wyborów sejmików województw nie nazywa się bezpośrednimi, to dlaczego mielibyśmy uważać za bezpośrednie wybory posłów z list partyjnych?

Najlepszym uzasadnieniem dla przyjęcia takiej interpretacji jest negatywne zjawisko tzw. „lokomotywy wyborczej”, gdzie kandydaci posiadający znikome poparcie, np. paru tysięcy głosów, są wciągani do Sejmu przez innych kandydatów posiadających większe poparcie. W obecnym systemie zdarzało się, że 2/3 posłów nie zdobyło nawet 1% poparcia uprawnionych do głosowania w swoich okręgach wyborczych. Nie dostają się zaś do Sejmu ci, którzy zdobywszy dziesięciokrotnie czy stukrotnie większą liczbę głosów kandydowali z ramienia partii, jakie nie przekroczyły w skali kraju progu 5% czy 8% progu przewidzianego dla koalicji wyborczych.

Konstytucyjna zasada równości i powszechności wyborów sprowadzona jest więc do fikcji i często wygląda to tak: nie zdobędziesz mandatu, jeśli nie stać cię na założenie partii, która w skali kraju mogłaby tak poprowadzić kampanię, aby zdobyć te 5% głosów (a w dużych wielomandatowych okręgach kampania jest droga) i to nawet gdybyś zdobył wszystkie głosy w swoim okręgu! Tylko duże partie finansowane z budżetu mają szansę zaistnieć, a z budżetu finansowane są tylko te, które już są w Sejmie. I tak tworzy się polityczny, ponadpartyjny kartel.

Takie wybory sprowadzają się do farsy, w której to od nielicznych wodzów zależy, kto może z powodzeniem korzystać z biernego prawa wyborczego. W praktyce głosujemy więc na ludzi już wybranych przez liderów partyjnych bez gwarancji, że gdyby tak nie było, tym samym kandydatom przyznalibyśmy mandat. Zupełnym przeciwieństwem takiej sytuacji są odbywające się od 2002 r. bezpośrednie wybory prezydentów, wójtów i burmistrzów (wcześniej wybierały ich rady), które spowodowały objęcie tych funkcji samorządowych w ponad 3/4 przez kandydatów bezpartyjnych! Sytuacja powtórzyła się w wyborach 2006 r., gdzie było to już około 80%, z czego ponad 90% bezpartyjnych wybranych w pierwszej turze!

Stało się tak pomimo znacznego finansowego uprzywilejowania partii politycznych, których kampanie finansowane są z budżetu państwa. To pokazuje jak bardzo scentralizowane i słabo zakorzenione w społecznościach lokalnych są polskie partie polityczne. I tak jak wyniki wyborów do sejmików województw, rad powiatów i rad miast powyżej 20 000 mieszkańców są diametralnie różne od wyników wyborów prezydentów, wójtów i burmistrzów, tak wyniki wyborów do Sejmu w 460 okręgach jednomandatowych – kilkukrotnie mniejszych od okręgów senackich – byłyby diametralnie różne. Co tłumaczy opór klasy politycznej względem takiej ordynacji.

Na szczęście zasadę proporcjonalności można interpretować jako warunek zbliżonej liczby wyborców w okręgach jednomandatowych, a nie głosowanie na listy partyjne. W Stanach Zjednoczonych obywatel może kandydować z ramienia Partii Republikańskiej lub Demokratycznej nie pytając o zgodę kierownictwa partyjnego. Jeśli wygra prawybory, staje się automatycznie kandydatem partii we właściwych wyborach. Jednomandatowe okręgi wyborcze są zarówno w wyborach na reprezentanta (posła), jak i na senatora. Wybory reprezentantów są proporcjonalne, bo z poszczególnych stanów wybierana jest proporcjonalna do liczby wyborców w danym stanie liczba reprezentantów. Wybory do Senatu nie są proporcjonalne, bo w każdym stanie wybiera się po 2 senatorów, mimo że liczba wyborców w dużych stanach jest wielokrotnie większa niż w stanach małych. Taka interpretacja proporcjonalności nie jest wyrwana z księżyca i została podana w pierwszych dekadach XX wieku przez wybitnego konstytucjonalistę greckiego Nicolaosa Saripolosa. Skoro przyjmują ją najbardziej doświadczone demokracje świata, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby przyjąć ją i u nas, tym bardziej, że nasza Konstytucja nie definiuje, jak należy rozumieć zasadę proporcjonalności.

Na pewno zaś proporcjonalności i reprezentatywności nie należy rozumieć jako zasady, że posłów nie wiążą instrukcje wyborców, która nawet znalazła wyraz w prawodawstwie III RP w konstytucyjnym zapisie. W Konstytucji z 2 IV 1997 r. starą zasadę komunistów o władzy „należącej” do ludu i roli przewodniej partii zastąpił art. 104 ust. 1: Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborcze. Jak jednak w demokracji można być reprezentantem Narodu, nie będąc reprezentantem wyborców? Stoi to w jawnej sprzeczności z zasadą suwerenności Narodu, legitymizującego mające go reprezentować władze w demokratycznych wyborach (bo niby w czym?). Oczywiście poseł może i powinien zajmować się sprawami, na których pozytywnym rozwiązaniu zależy nie tylko jego wyborcom, w praktyce jednak art. 104 ust. 1 oznacza jawne przyzwolenie na niedotrzymywanie obietnic wyborczych. Jest jeszcze inny aspekt tego zagadnienia związany z ordynacją wyborczą. Jeśli posłów nie wiążą instrukcje wyborcze, to dlaczego mają być decydujące instrukcje baronów partyjnych, dotyczące tego czy można w ogóle kandydować?

W tym kontekście obowiązująca ordynacja wyborcza jawi się jako kontynuacja zasady o roli przewodniej partii w łagodniejszej spluralizowanej formie. Nie byłoby o co kruszyć kopii, gdyby bierne prawo wyborcze nie było naruszone, a zamiast zapisu sankcjonującego w praktyce brak odpowiedzialności za zobowiązania przed elektoratem pojawił się zapis bardziej precyzyjny. Ktoś powie, że warto by wprowadzić zmianę do Konstytucji, że posłowie jako przedstawiciele Narodu ponoszą personalną odpowiedzialność za złożone obietnice wyborcze i nie mogą ulegać naciskom lobbystów przynoszącym straty z punktu widzenia państwa. Gdybyśmy jednak wprowadzili 460 jednomandatowych okręgów wyborczych z możliwością odwołania posła przed upływem kadencji w zwykłym referendum lokalnym (na wzór kanadyjski), to problem braku poczucia odpowiedzialności poselskiej mógłby zostać zażegnany nawet bez takiej – skądinąd pożytecznej – zmiany w ustawie zasadniczej. Zmiana ordynacji jest jednak konieczna, aby taką odpowiedzialność w ogóle wymusić. Jak już wspomniałem, istnieje ścieżka prawna pozwalająca na wprowadzenie ordynacji jednomandatowej bez potrzeby uzyskiwania poparcia 2/3 Sejmu, koniecznych do zmiany Konstytucji.


Krzysztof Kowalczyk

https://www.facebook.com/kkowalczyk.6/


Działacz na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych od 2007 r. Strona poświęcona aktualnej działalności społecznej: https://www.facebook.com/kkowalczyk.6/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka