Wjeżdżaliśmy w piasek, samochód zaczął pływać - to będzie noc na pustyni. I to jaka noc!
Minęliśmy obozujących ludzi, pojechaliśmy jeszcze spory kawałek dalej żeby czuć się bezpieczniej. Rozłożyliśmy się między górkami - to góry z marmuru - powiedział Ismail. I nie wierzył nam, jak mówiliśmy, że u nas marmur jest tak cenny.
Zdjęliśmy z dachu zakurzone materace i zebrane zawczasu drewno. Ismail zajął się rozpalaniem ogniska, ja wyciągnęłam z auta mocno zapiaszczoną kulkę, która latała po samochodzie od początku wyprawy - sztuczne gałązki choinki i ozdoby świąteczne. W garnku zagotowaliśmy wodę, dosypałam z saszetki sproszkowaną zupę borowikową. Uparłam się, żeby zaśpiewać kilka kolęd, choć reszta nie była przekonana. Oprócz zupy zjedliśmy, jak zwykle przez ostatnie dni, makaronem z sosem i sardynki z puszki.
Do ogniska zaczął zbliżać się gundi. Tak go nazwaliśmy, bo nie wiedzieliśmy, jak nazywają się takie małe pustynne myszy. Gundi są większe i mieszkają gdzie indziej. Ale ta konkretna już została gundim. Gundi zbliżał się tak naprawdę nie do ogniska, ale do chleba leżącego niedaleko w plastikowej torbie. Małe stworzonko zagubione na dużej pustyni - zaczęliśmy mu dawać kawałki chleba. Zwierzak zamiast je zjeść, podbiegał do nich, łapał i szybko odbiegał schować skarb w położonej nieopodal norce. Oczywiście aparat, kamera, oświetlanie go latarką - gundi przestał bać się światła. No i skoczył prosto w światło. Szybko rzuciliśmy się do ogniska na pomoc, ale nie udało się go uratować. Chyba nawet nie zdążył się najeść.
Zasnęliśmy. W nocy obudziło nas pohukiwanie. I księżyc - wielki, okrągły, jasny. No dobra, obudził mnie tata, który pewny, że innym księżyc też nie daje spać, zaczął do nas mówić. Opowiadał o gwiazdach śpiewających nocą na pustyni. Ponoć można je usłyszeć w wielkiej ciszy.
Tak mi się przypomniało - znowu wpływ Hildegardy. To była moja noc na pustyni. Rano było odkopywanie kół. I odtykanie zatkanej rurki przewodzącej paliwo.