Dwa tygodnie temu w niedzielę odebrałam telefon. - Jedziesz z nami w Bieszczady na weekend? Wielkim górołazem nie jestem, ale chętnie się zgodziłam, zwłaszcza, że już od dłuższego czasu chodziła za mną myśl o górach. W czwartek wieczorem spakowałam plecak, w piątek rano "powóz zajechał". Po ponad siedmiu godzinach jazdy dotarliśmy do Wetliny, a tam czekał na nas gorący kapuśniak w cieplutkiej kuchni, zapach płonącego drewna, duży stół z miękkimi ławami dookoła (spędziliśmy na nich kolejne trzy noce), kolorowo pomalowane ściany i sufity, wiszące w oknie dla ozdoby sztuczne szczęki. No i nasza ciotka, która choć znalazła się tam zupełnym przypadkiem i tylko chwilowo, wydawała się być integralną częścią tego miejsca. No i oczywiście góry:
Tam byliśmy: