kaminskainen kaminskainen
1218
BLOG

Trzy dni łowiłem w Polsce, czwartego dnia spocząłem

kaminskainen kaminskainen Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Piewszy dzień: wymysliłem sobie, że będę brodził w Zalewie Szczecińskim i łowił wielkie szczupaki na wielkie muchy. Oczywiście nadal wierzę, że jest to wykonalne zadanie, choć głosy z zewnątrz są podzielone. Póki drobnica w brzegu, póty można tam dopaść i szczupaka, nawet dużego, i także na Zalewie, bo czemu nie - mówią jedni. Inni jednak twierdzą, że z wywiadów z rybakami nie wynika zbyt wielki optymizm dla tego rodzaju przedsięwzięcia: te piaszczyste płycizny są jednak zwykle dość jałowe, okonki to i owszem, można tam połowić, jakieś klenie się zapuszczą, jazie - ale szczupaki? Średnio to widzą. Na to odpowiadają pierwsi, że szczupak nie będzie stał wszędze, że na jeziorach też są z pozoru jednakowe zatoczki, ale szczupak jest np. tylko w dwóch z pięciu.

I nawet, jeśli by przyjąć za pewnik, że ostatni głos ma rację, to zadanie okazuje się gigantyczne. Po pierwsze, w takim Zalewie Szczecińskim, podobnie jak w innych podobnych wodach (jeziora przymorskie, zalewy) duży szczupak jest, ale do Szwecji to im wciąż daleko. Rozpoznanie dobrego miejsca będzie być może polegało na tym, że będziemy mieli dwa brania w ciągu dnia - gdy w Szwecji byśmy złowili już pięć lub dziesięć niezłych ryb. A zanim trafimy w miejsce, gdzie dorobimy się takich dwóch brań, pojedziemy może w pięć innych miejsc, gdzie złowimy tylko parę okonków. Poza tym nie będziemy przecież chodzić po łatwodostępnych, piaszczystych plażach - to pustynie. Wodujemy się więc w pobliżu plaży i idziemy wodą w poszukiwaniu dobrych miejsc. Dwudziestu kilometrów się tak nie przejdzie, nogi prędzej odpadną - w wodzie ciężko się chodzi. Dojdziemy więc do obiecujących zatok i łąk wodnej roślinności (kapelony, rdestnice), albo nie dojdziemy. Z kolei o dochodzeniu do ciekawych, dzikich miejsc od strony lądu można zapomnieć - Zalew jest chroniony kilometrami trzcinowisk, błot i bagien, gęstych krzaków i, last but nol least, kanałów i kanałków. Jedna dzicz i plątanina, mniejsza lub większa, ale jednak.

I tak to właśnie pojechałem na szczupaki tam, gdzie wcześniej na okonie. Udało mi się ominąć miejsce, gdzie było już za głęboko do brodzenia - ścieżkami ukrytymi w sitowiu doczłapałem do rozległej, okolonej sitowiem i kapelonami zatoki głębokiej nieco powyżej pasa. Utrudnia to łowienie, ale i szansa na rybę duża. Nic nie złowiłem, ale przynajmniej schroniłem się przed falą, która łamała się jak fala na morzu. Ogólnie to dostałem w dupę - fale mi się nalały do spodniobutów i było mi zimno (dopiero teraz kupiłem sobie kurtkę do brodzenia, która w znacznej mierze wyeliminuje takie historie), a muchami z naturalnych czy syntetycznych "futer" bardzo źle się na tym wietrze rzucało (było z 15 węzłów - surferzy i lotniarze-ślizgowcy zasuwali z 50 na godzinę). Świetnie latała mucha zrobiona w całości ze srebrnej lamety, dokładnie coś takiego zaleca się zresztą na silne wiatry. Największe szczupaki na Olandii łowi się przy silnym wietrze i dużej fali, w październiku. Niestety miałem tylko jedną - urwała mi się w dziwaczny sposób (pękł tytanowy przypon - prawdopodobnie podczas nieudanego wymachu) - i musiałem męczyć się dalej rzucając pokaźną muchą z paska skóry króliczej (pracuje w wodzie fantastycznie). Za długo zresztą nie wytrzymałem, ten sport ekstremalny jednak tego dnia mnie przerósł. Powlekłem się więc do samochodu (wodą oczywiście), zachowując w pamięci ekscytujące doznania połowu na muchę w warunkach silnego wiatru, fali bijącej po tyłku i wielkiej po horyzont wody. Na jednym z odległych brzegów widać było jakąś miejscowość i trawiaste wyniesienie terenu - przy ostrym słońcu, i przy kiełkujących już barwach jesieni (niesamowite, ognistorude języki sitowia czy trzcin) - widok wspaniały. Zimny wiatr i skłębione chmury nie pozwalały zapomnieć, że to już jesień.

Zalewu w żadnym razie nie odpuszczam, ale do tych muchowych szczupaków muszę się porządnie przygotować - w zakresie sprzętu, much, mentalności, rozeznania i know-how. Kolejna próba wiosną...

Drugiego dnia postanowiliśmy pojechać rodzinnie, co skończyło się tym, że byliśmy nad Iną w środku dnia (z pewnych względów żona nie chciała być nad wodą przez cały dzień - wolała tak z 4 godziny). Pogawędziliśmy na miejscu z wujkiem, kuzynem i kolegami, po czym oni pojechali do domu (nie mieli ani skubnięcia, próbowali łowić troć na spinning), a ja udałem się z muchówką nad rzekę. Woda była wysoka, miejscami wylewała się już na łąkę (ale tylko odrobinę), a przy tym przejrzysta i czysta. Wyglądała bardzo kusząco, dobrze też się rzucało muchami - zakładałem te większe "łososiówki", ze szczególnym upodobaniem do much ze skrzydełkiem z piórka perlicy mojego pomysłu. Ma wziąć, to weźmie i na to. Niestety nic muchy nie podgryzało ani nie ganiało i jakoś nie za bardzo wierzyłem w ewentualny cud brania troci. Choć woda i pogoda wypisz wymaluj jak dziesięć lat temu, gdy we wrześniu był przybór i kto jechał nad Inę, ten łowił ładną rybę (jednak mi sie nie udało - a rozmawiałem z wędkarzem, który złowił wówczas w Strumianach pięciokilowego srebrniaka na muchę!), i to wędrując nad rzeka samotnie - podczas gdy nad Regą i Parsętą było ludno i bezrybnie. Taki to był wrzesień - ale teraz mamy jednak całkiem inny wrzesień. Wyjątkowo słaby, wszyscy to mówią. Nie martwiłem się jednak tym wszystkim i czerpałem przyjemnośc z elegancji rzutów muchowych - które zachowują elegancję i grację, dopóki nie próbuję rzucić naprawdę daleko (taki to ze mnie mistrz i spec).

Przed wieczorem odstawiłem żonę do domu i wpadłem z muchówką na jakieś nadodrzańskie kanałki, by pokusić szczupaki - ale straciłem zbyt wiele czasu na szukanie dogodnego miejsca dojazdu (pogubiłem się nieco, inaczej mówiąc) - zdąrzyłem przeciągnąć kilka razy muchę pod spływającą z leniwym nurtem rzęsą wodną (taki spływ rzęsy to niekiedy prawdziwe utrapienie jesiennych łowów szczupakowych).

Następnego, trzeciego dnia umówiliśmy się z kuzynem Michałem na wyprawę w dorzecze Regi - ja pójdę z muchówką na mój znajomy dopływ i połowię lipienie, a on ze spinem w garści zapoluje na troć. Wysadzam go na wybranym przez niego miejscu i sam jadę w swoje ulubione miejsce, gdzie urokliwa rzeczka wije się po podmokłej momentami łące, na której wypasają sie krowy i konie (jest przez to ładnie wystrzyżona, jak darń). Mało gdzie się tak czuję, jak tam - to jest taka kosmiczna łączka i wieczna rzeczka, jak zmięta, zielona chustka i błękitna szarfa dobrego Pana Boga z ludowych bajek - choć z pozoru to nic aż takiego. Nic nie jest niezmienne, ale od lat odnajduję tam ten sam nastrój i tę samą dostojna ciszę natury. Obławiam rynienki i dołeczki nimfami i wszędzie prawie mam brania - może dlatego, że używam tu po raz pierwszy nimf zrobionych na wolframie, idących do dna jak kamienie. Gdy dochodzę do młyna, kilka takich cud-nimf od razu zrywam - toną aż za szybko, trzeba z wyczuciem dobrać muchy. Psuję kilka obiecujących brań (rzedko łowię na nimfę, w tym roku królował streamerek), łowię kilka mizernych lipionków, ładnie jednak podginających wędkę w trakcie holu. Słabo - kiedyś brało ich więcej i były większe. Jakieś dziesięć lat temu... No tak, znów się cofam o dekadę - ale wówczas miejsce za młynem było pogłębione i z trudem można się było dobrać do lipieni, które tam stały - a wszystkie łowione sztuki, niekiedy jedna za drugą, miały po 35-37 centymetrów. A prawdopodobnie znacznie większe stały tam, gdzie nie dało się dojść ni muchy poprowadzić. Dziś można chodzić w tę w z powrotem, a rybki sięgają 30 centymetrów.

Na koniec zdzwaniamy się z Michałem i jedziemy za trocią na dolną Regę. Tu już się nie wydurniam i łowię na spinning. Nie mamy ani skubnięcia, choć ktoś przed nami złowił trzykilowe sreberko, a napotkany emeryt ze spinem ułowił dwukilową, zasiedziałą troć w kolorze ciemnej miedzi (zwie się takie ryby "czarnuchami"). Dochodzimy do wniosku, że lepiej jest łowić ryby, których łowienie jest rodzajem wyryfikacji umiejętności wędkarza, przez co jest dla niego nobilitujące. W przypadku łowienia troci w naszych warunkach jest zwykle tak, że nie ma znaczenia, czy łowi wyga, czy byle nowicjusz - złowienie ryby to czysta loteria. Nieusatysfakcjonowaną, "niełowną" większość wędkarzy pozostawiają trocie z niejasnym przeczuciem, że być może jednak zwyczajnie nie umieją łowić.

Po takim zaliczeniu czołowych łowisk okolic szczecińskich, czwartego dnia wolałem odpocząć od tytułowego łowienia w Polsce. Znajomy był w tym czasie w Słowenii i złowił ze 20 pięknych pstrągów - słabiutko, bo woda była strasznie żurowata. On twierdzi, że się wyleczył z łowienia w naszym kraju. Ja jeszcze nie jak widać.

"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości