Jako że na Inie był przybór i padały regularnie ładne trocie, postanowiłem wybrać się "na wariata" nad Inę na jeden dzień - ostatni dzień sezonu trociowego. Musiałem spędzić dwie męczące noce w pociągu, by połowić sobie jeden dzień we wrześniowej scenerii. Warto było, nawet niezależnie od względnego sukcesu wyprawy.
Niezbędny ekwipaż miałem w wielkiej, niebieskiej torbie z Ikei, którą z kolei spakowałem do plecaka po przebraniu się w spodniobuty i rozłożeniu sprzętu. Oprócz obowiązkowego spina rozłożyłem także muchówkę - zawsze jest nadzieja, że zapnie się na muchę pięciokilowe sreberko i będzie jazda, jakiej się nie zapomina. Ostatecznie ta dodatkowa wędka głównie tylko zawadzała podczas łażenia po zaroślach, ale w kilku miejscach jednak nią sobie porzucałem i było to bardzo przyjemne. Królował zaś spin - bo odcinek jednak przeważnie zakrzaczony i zadrzewiony.
I tak o ósmej rozpoczęłem łowy na Inie koło Goleniowa. Nad wodą unosiły się całe te poetyckie opary, które wyłażą na rzekę rano i wieczorem. Ryby póki co nie brały, gdy wtem ktoś stylizowaną mową wsiową oznajmił mi zza pleców, że tu na muchie nie wolno, to odcinek tylko na robaka. Był to mój sławny kuzyn, który zapowiadał poranną wizytę. Po krótkiej pogawędce udaliśmy się w miejsce, gdzie niedawno złowił czterokilową troć a drugą, mniejszą, spuścił. Tam rzucam i łowię rybę - jak to banalnie brzmi! A ludzie jeżdżą nawet i dziś latami, by złowić jedną troć. Czyli morskiego pstrąga, łososiopstrąga - królową naszych rzek (królem byłby łosoś, swego czasu wybity, dziś wsiedlony do naszych rzek ponownie na bazie materiału pozyskanego z Łotwy). Ponieważ zdaję sobie sprawę, że rybę muszę dowieźć aż do Wrocławia, zaraz biorę się do patroszenia - roboty nie było wiele, trotka przeciętna, sześćdziesiąt parę centymetrów, typowy okaz z Iny, gdzie ryby duże rzadko padają. Kuzyn był samochodem, więc odwieźliśmy rybę do teściów (w Goleniowie) by spoczęła w lodówce, a potem podrzucił mnie spory kawałek drogi w górę od miasta, gdzie mogłem się wyżyć muszkarsko wymachując do woli na słynnych łąkach pod Zabrodziem (Zabrodem).
Na tychże łąkach odespałem jeszcze trudy podróży koleją, po czym udałem się w wędrówkę w dół rzeki. Nic nie brało, ale było pięknie. Trochę za duża lampa jak na trocie, ale woda wysoka, zmącona, taka kwietniowo-majowa w wyrazie - więc nadzieja na rybę jest i jest ochota do łowienia. Dochodzę w końcu do brzózek, gdzie znajomi ze Szczecina złowili w ostatnim tygodniu ładne ryby (jedną nawet 5,5 kg) - ale tam też bez brania. Spotykam za to Ernesta O., sławnego gawędziarza czy, jak mówią inni, marudę. No trochę mi potruł, oczywiście o trociach. Akurat tam, gdzie go spotkałem, poniósł rok wcześniej swoją największą porażkę - ryba, troć lub łosoś, rozgięła mu łącznie pięć grotów kotwic woblera. Brała mu bądź pokazywała się łącznie siedem razy, potem przepadła. Miała mieć z metr dwadzieścia. To nawet nie jest niemożliwe...
Na koniec spędziłem z dwie godzinki w domu u teściów (obejrzeliśym Dr House'a), skąd odwieziono mnie na dworzec. We wrocławiu byłem nad ranem. Fajna wyprawa była.
PS. Czymś co mnie nad Iną uderzyło był brak śmieci - wszędzie tylko trawa, chwasty i rzeka,a w rzece na zwałkach tylko kłęby piany - żadnych butelek i styropianów! Prawdopodobnie te akcje z wyganianiem dzieci do lasu pod hasłem "sprzątania świata" dają jakiś efekt - rodzicom tych dzieci trudniej potem świadomie znów śmiecić nad wodą. No i ta akcja chyba dopiero co była?
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości