No więc był sandacz, był szczupak, nawet był sum z zarybień - ale też wspomniana koza, wraz z kiełbiem. Kiełbiki z Głębokiego pamiętam jako wyjątkowo ładne i grubaśne, dużo okazalsze od płoniowych chudzielców. W wielu jeziorach przepływowych, z dnem piaszczystym, te rzeczne rybki (kozy i kiełbie) występują dość licznie. Wracając do szczupaka, to nawet całkiem niedawno przeszło Głębokie okres "szczupakowego eldorado" - łowiło się kilka niezłych ryb w jeden wyjazd, jeden taki spacer ze spinningiem. Podobno się skończyły, gdy podniósł się poziom wody i zmieniły swój charakter miejsca służące dotąd jako tarliska. Z tym poziomem wody to ma Głębokie ciągłe problemy - wody ubywało, a zaradzono temu zasilając jezioro wodą przepompowywaną plastikową rurą z pobliskiej rzeczki Gunicy. Na tę rzeczke jeździło się czasem wiosną na szczupaki - nie były duże, ale były liczne i dobrze brały na spinning. Dziś zabrzmi to niewiarygodnie, ale dziadek S. łowił tam regularnie trzykilowe szczupaki "na macanego", tj. wpuszczając żywą żabkę lub rybkę bez żadnego obciążenia bądź spławika w wybrane, obiecujące miejsca, zwykle głęboczki i "dziury" wśród roślinności wodnej. Ale to było już bardzo dawno.
A na samym Głębokim, po drugiej stronie ulicy, było jeszcze Uroczysko - dziwne, nieduże jezioro porośnięte moczarką. Także okresowo niemal wysychało, ale obecnie ma się chyba nieźle. Kryły się tam zupełnie powazne ryby, choć zgoła się na to nie zanosiło; po zimowych przyduchach znajdowano pod lodem duże liny, węgorze, karpie i szczupaki. Łowić tam jednak bardzo ciężko, i nawet nie wiem, czy wolno. Odchodząc dalej od Głębokiego, w głąb Lasku Arkońskiego, trafiamy na śródleśne Jezioro Goplanka, gdzie jeździliśmy rowerami poleżeć na brzegu i popływać, a następnie na kąpielisko zwane Arkonką. Po drodze mija się różne dołki z wodą (bywały w nich liny i karasie), zbiorniki okresowe przypominające bardziej kałuże (tam były traszki) oraz strumyk o nazwie Osówka, w którym przed wojną, przy młyńskich spiętrzeniach, żyły sobie rozmaite ryby. Dziś można tam sobie wyobrazić najwyżej ciernika - choć raz kiedyś zarybiono ten ciurnik pstrągami, które nawet wyrosły do niezłych rozmiarów. Trudno powiedzieć, jak się tam mieściły - prawdopodobnie leżały na boku jak flądry. Po wyjściu z Lasku z drugiej strony trafiało się na inną pętlę tramwajową - tą, przy której widuje się często dziki. Już nie tylko wrony i gawrony nauczyły się żyć przy człowieku, w krajobrazie miejskim - coraz częściej przystosowują się dziki. W świnoujściu stały się nawet kiedyś prawdziwą plagą, rozkopywały klomby i trawniki, straszyły staruszki...
A po wojnie? Po wojnie w Lasku Arkońskim grasowali mordercy! Sam widziałem jakieś kopie wycinków prasowych z tamtego okresu. Podejrzewano jakiegoś niedobitego gestapowca lub zupełnie wykolejonego sowieciarza, takie typy się wówczas jeszcze po zachodnich rubieżach kręciły. Nie mniej groźne były szajki polskich szabrowników i meneli. Ładne wille w odludnych miejscach były dla odważnych - moi dziadkowie, po paru niemiłych przeżyciach, woleli sprowadzić się do środka miasta, porzucając precz w diabły domek na uboczu.
Jadąc zaś z Głębokiego dalej, poza Szczecin, dojeżdżało się do Bartoszewa. Urocze, nie za wielkie jezioro, odwiedzane już tylko w celach czysto wędkarskich (nigdy się tam nie kąpałem). Przewijało się od wczesnego dzieciństwa, najpierw jako łowisko karasiowe, na które zapuszczał się wujek z kolegami. Karasie brały przed świtem i o świcie, przy samej trzcinie, na maleńkie, czerwone robaczki zwane ochotkami. Niektóre naprawdę ładne, ponad 35 cm, prawie okrągłe tzn. tak samo wysokie, jak długie. Pływając w wannie potrafiły prawie całą ją wypełnić, były ich dziesiątki. Raz mało do nich, do tej wanny, nie wpadłem - tak się im intensywnie przypatrywałem. Skończyło się na pomoczeniu rękawa. Świetne były te karasie.
W późniejszych latach jeździliśmy tam za dnia - i o karasiach nie było mowy. Za to wujek odkrył, że łowiąc nieco dalej od brzegu można trafić ładne płotki - dwie miał już w siatce. Wujek miał wędkę z kołowrotkiem, ojciec sześciometrową tyczkę Germiny - a ja ze swoim trzymetrowym bambusikiem niewiele mogłem dokazać. Oni połowili tych płotek, ojciec nawet ładnego lina na okrasę - a ja nic. Bywaliśmy tam później z rodzicami i ojciec zwykle, nęcąc pęczakiem, łowił ładnego lina - a ja tylko smętnie patrzyłem na nieruchomy spławik. W końcu i przy mojej trzcince wzięła piękna płoć, ale spadła mi z haka, bo zamiast od razu przerzucić ją sobie za plecy, na trawę - ja się na nią gapiłem. No i spadła do wody.
Pamiętam, że w tym czasie ktoś tam nad tym Bartoszewem założył fermę lisów i strasznie w całej okolicy śmierdziało. Jednak niżej, nad samą wodą, było dobrze, przynajmniej sobie nie przypominam, byśmy od tego smrodu cierpieli. Potem widziałem Bartoszewo w telewizji - mówiono o zatruciu i pokazywano zdechłe i konające ryby, nerwowo poruszające skrzelami. Były płotki, tłuste liny z wąsikami, trafił się i piękny szczupak (nieliczny tam - ojcu na spinning nic nie brało i nikogo to nie dziwiło: panie, tu szczupaka to ni ma!). Nie wiem, co pływa tam dzisiaj, bo nie po drodze mi na Bartoszewo - ale pewnie warto się tam zrelaksować z lekką spławikówką. Płotki są na pewno.
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości