Po ponadrocznej przerwie - znów stanąłem na brzegach Płoni powyżej Jezierzyc. I od razu zaskoczenie - wysoka woda! Przelewa się przez brzegi, opływa drzewa, wypełnia muliste niecki poprzetykane olchami. To rzadki widok, wahania poziomu wody na Płoni są zwykle bardzo niewielkie ze względu na charakter zlewni (sporo terenów leśnych, liczne, duże jeziora w biegu rzeki). Drugie zaskoczenie - jaka ta woda czysta! Aż straszna... Staję nad rzeką i mam wrażenie, że wszędzie jest płycizna - a tam są dobre dwa metry wody. Puszczam gumę na dno przy brzegu, tuż pod nogami - i widzę, jak leży na dnie. Głębokość w tym miejscu - dobre dwa i pół metra. Przy samym brzegu! - ale to nic dziwnego, w rzekach często najgłębsze miejsce jest przy podmytym brzegu, zwanym burtą brzegową. Ta woda jest w jakimś sensie "straszna" choćby dlatego, że przecież tam są spore całkiem sumy! - i w ogóle jest trochę straszna straszną wspaniałością snu, a może i nawet owego Melvillowskiego albatrosa. Dziwnie jest być nad taką wodą - kiedyś była mętna...
Czasu na łowienie niewiele, zaraz będzie wieczór - więc wędką posługuję się trochę jak ksiądz kropidłem: tu parę razy machnę, tam prześwięcę... Gdybym miał więcej czasu, to pobawiłbym się w dobór optymalnej przynęty (rozważyłbym łowienie cięższe nieco, z większym kawałkiem ołowiu przy gumie; spróbowałbym też sporej imitacji żaby), przeciskałbym się przez krzaki i uparcie obławiał nawet słabo dostępne miejsca; ale w tych warunkach lecę po łebkach i nawet za bardzo nie liczę na branie. Raz za mannsowskim ripperem wypłynął nawet nie półmetrowy szczupaczyna - i to wszystko. Na więcej trzeba sobie bardziej zasłużyć.
Wiem, że na pewno miałbym tu szansę na bardzo ładną rybę - i że raczej nie będzie mi dane jej złowić. No chyba, że za tydzień przyjadę na morskie trocie (zaczyna się sezon), a przy okazji poświęcę dzień na płoniowe szczupaki.
Na koniec mała przygoda; dochodzę do miejsca, gdzie Płonia zmienia charakter z leśnego na łąkowy, brnę po nadbrzeżnych zaroślach - aż tu nagle zaliczyłem zanurzenie po pas! Musiało tam być ujście jakiegoś strumienia lub rowu - gdy jest podtopione, łatwo je przeoczyć... Wydostałem się bez trudu z pułapki, po czym rozebrałem się na pobliskim polu do gaci (mokrych zresztą), resztę szmat spakowałem do plecaka, przewiesiłem wodery przez szyję - i szybkim marszem, na zmianę z truchtem, udałem się w kierunku samochodu. Miałem ze dwa kilometry, ale przeżycie nie było aż tak okropne, jakby się zdawało - było dość ciepło jak na listopad, a stopy były dość od zimna znieczulone, w związku z czym nawet szyszki za bardzo w marszu nie przeszkadzały...
"Radykał, ale sympatyczny" (z filmu) Szczerzy przyjaciele wolności są niezmiennie czymś wyjątkowym. (Lord Acton)
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości