karmaniola karmaniola
142
BLOG

Wszystkie moje umierania

karmaniola karmaniola Rozmaitości Obserwuj notkę 0

 Posłuchaj w wersji audio

Pobierz plik w formacie *.mp3

 

Skromnie, a nawet bardzo skromnie ośmielę się przedstawić Wam pierwszy odcinek mojej książki. Jak widać nosi ona tytuł „Wszystkie moje umierania” i opowiada o człowieku, który doznaje reinkarnacji i przy tym pamięta dokładnie wszystkie swoje poprzednie wcielenia. Na początku taka sytuacja go bawi, ale z czasem zaczyna ciążyć, a jedynym celem staje się odnalezienie kobiety, którą kiedyś zobaczył i w której się zakochał. Przez kolejne wcielenia i kolejne setki lat szuka jej i nie może znaleźć. I o tym właśnie, jak też i o przygodach które podczas tych poszukiwań spotkają mojego bohatera będzie opowiadać ta książka. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Każdy kolejny odcinek będzie się ukazywał mniej więcej raz na tydzień. Serdecznie zapraszam.

 

U góry jest link, pod którym można pobrać plik w formacie *.mp3 jak też wysłuchać go w wersji online. 

 

Wszystkie moje umierania

Z czasem, jeśli tylko można w tym przypadku mówić o czasie, szukanie kobiety mojego życia przerodziło się w zniewalającą obsesję. Od setek lat nie  miałem dzieciństwa, ani nie doświadczałem wzlotów czy uniesień młodości. Obce mi były udręki wieku starczego, jak też stabilizacyjna nuda lat średnich. Zresztą, zaraz po osiągnięciu jako takiej sprawności manualnej, czyli w wieku około dziesięciu lat, zaczynałem kraść. Co prawda nieraz było to bolesne, jak wtedy, gdy rąbnąłem gościowi ze straganu kilka pączków, a ten zamiast zgłosić to na policję, złapał mnie i tak wytłukł, że przez tydzień lizałem rany. Byłoby dobrze gdyby zatłukł mnie na śmierć, ale takie bezsensowne lanie, jakie mi sprawił, nie dawało żądnych korzyści. Lepiej było, kiedy po kilku takich kradzieżach zamykali mnie w tiurmie. Wyniszczałem wtedy swój organizm do tego stopnia, że wytrzymywał zazwyczaj jakiś rok, góra dwa lata. Zresztą, nie trzeba było się aż tak bardzo starać. Warunki jakie panowały przez dwa tysiące lat we wszystkich więzieniach świata, bynajmniej nie były sprzyjające człowiekowi. I choć doświadczyłem w swoim życiu, a raczej w swojej pamięci, wszystkiego czego może doświadczyć człowiek, to nigdy nie byłem w więzieniu jako dorosły. Zawsze jako dziecko. I zawsze z taki samym finałem: śmiercią. Nigdy też nie zdobyłem się na najprostsze w końcu rozwiązanie: samobójstwo. Wydawało mi się to głupie i niemoralne. Przecież zostało napisane jasno i wyraźnie: nie zabijaj. Kamienne tablice dawno już się co prawda rozsypały, ale nikt nie ma wątpliwości – stało na nich jak wół: nie zabijaj. A to do czegoś zobowiązuje. Innym, i nie wiem czy bodaj nie najważniejszym powodem tego, że nigdy nie odebrałem sobie życia bezpośrednio, był i jest zwyczajny strach.

Pierwszy raz zorientowałem się, że pamiętam wszystkie moje poprzednie wcielenia coś około roku dwusetnego. Urodziłem się w dość zamożnej rodzinie rzymskich patrycjuszy i miałem dostęp do całej ówczesnej wiedzy.

To było jak olśnienie, jak jednorazowy błysk, który z jednej strony oślepia, wypala wzrok, i w głowie zamiast oczu pozostają kosmiczne czarne dziury,  a z drugiej strony to właśnie wtedy zdałem sobie sprawę jak bardzo byłem ślepy do tej pory. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że moje życie nie zamyka się w klamrach: urodzony dnia tego i tego, a zmarły owego. To właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że moje życie to moja pamięć. I to właśnie dlatego, kiedy rodzę się w biednej rodzinie, nie mając nadziei, że będę mógł szukać tej jedynej kobiety mojego życia, od dziecka dążę do samozagłady. Po co tracić czas. Na drugi, góra na trzeci dzień po śmierci urodzę się w nowej rodzinie, być może na tyle zamożnej, że będzie ona w stanie sfinansować moje poszukiwania. Tej, którą tak bardzo pamiętam. W każdym razie moje serce ją pamięta, bo teraz – po dwóch tysiącach lat od naszego spotkania – wygląda prawdopodobnie całkiem inaczej.

I stąd też strach przed samobójstwem. Po prostu nie wiem co byłoby potem? Czy sprzeniewierzając się piątemu przykazaniu wraz z biologicznym życiem nie zabiłbym również pamięci o niej? A tego bym nie chciał.

Oficjalnie mam 45 lat. Tak wynika z wpisów w dowodzie osobistym. Urodziłem się w północnym kraju europejskim zwanym Polską i już w wieku 20 lat przeniosłem się na tzw. studia do Warszawy – stolicy Polski. Co prawda mam kilka tytułów profesorskich z różnych dziedzin i na kilku uniwersytetach tego świata wykładałem, ale wtedy, 49 lat temu, mając status studenta byłem zadowolony, bo tak sytuacja dawała mi czas na opracowanie planu, którego efektem byłoby odnalezienie kobiety mojego życia. Śmiesznym tylko było to, że egzaminowany byłem z podręcznika, którego sam byłem współautorem, ale do takich sytuacji zdążyłem się już przez te dwa tysiące lat przyzwyczaić.

Po skończeniu studiów zostałem na uczelni. Na wydziale filozofii. Wydaje mi się, że to dobry kierunek. Raz na trzy lata, przez miesiąc, góra dwa piszę jakąś książkę, wykładam studentom o św. Tomaszu, którego miałem okazję poznać osobiście i – co najważniejsze – opracowuję plan odnalezienia kobiety mojego życia.

Dziś, po prawie pięciuset latach zbierania danych, wydaje mi się, że znalazłem metodę. Teraz pozostaje tylko ją wcielić w czyn.

Rozdział 1 – Metoda

Zmierzchało już. Tyber cuchnął tym wszystkim co wypluło w niego miasto. Był sierpień więc termy o tej porze przypominały mrowisko, a mnie nie chciało się przeciskać wśród spoconych ludzi toteż usiadłem na ławie i zanurzyłem się po raz kolejny w przecudnych „Przemianach” Owidiusza.

- Wiem o wszystkim, mój panie – Maria, moja niewolnica, która towarzyszyła mi prawie zawsze moich przechadzkach po mieście, przerwała mi lekturę.

- No ładnie, odzywasz się moja droga nie pytana o zdanie, przerywasz mi lekturę i jeszcze robisz jakieś głupie uwagi – spojrzałem na nią lekko zirytowany.

Pot wystąpił mi jednak na czoło nie tylko od gorąca, bo rzeczywiście od kilku dni trawiło mnie dziwne uczucie. Ale skąd  Maria mogła o tym wiedzieć? Nie było jej przecież ze mną gdy dokładnie tydzień temu przechadzając się uliczkami nadtybrza, natknąłem się na tych dziwnych ludzi, zwanych chrześcijanami, co to zbierają się po jakichś podejrzanych grotach pod miastem i czczą tego swojego, jeszcze dziwniejszego niż oni sami, Boga. Jeden z nich, wyższy niż pozostali, solidnie brodaty, wsparty o okorowany kołek perorował coś o wybaczaniu grzechu i że trzeba wybaczać nawet najcięższe przewinienia jeśli ktoś ma wiarę. Zignorowałbym ten oczywisty idiotyzm, który przeczy fundamentom naszej cywilizacji rzymskiej, gdyby nie jeden cichy glos z tłumu. Jakiś mężczyzna nachylił się do stojącej obok niego kobiety i cicho szepnął.

- Pisał o tym Szaweł z Tarsu w liście do nas, do Rzymian.

Stanąłem jak wryty. Dopadłem do człowieka, złapałem go za tunikę i szarpnąłem mocno do siebie.

- Panie… - zdążył wydukać.

Nie dałem mu dojść do głosu.

- Kto to jest? O kim mówisz? Skąd znasz Szawła z Tarsu?! Mów!!! – szarpałem nim coraz mocniej.

Nie zauważyłem nawet jak brodacz przestał perorować, a kilku co roślejszych plebejuszy odciągnęło mnie od przerażonego człowieka. Kiedy jeszcze krzyczałem do tych obdartusów żeby mnie puścili, brodacz podszedł do mnie, popatrzył prosto w oczy i lekko skinął na osiłków, którzy w tym samym momencie uwolnili mnie z uścisku.

- Pytasz o Szawła z Tarsu, mój bracie? – odezwał się cicho

Bracie? Co on gada? Ten obdartus śmie się zwać moim bratem? W pierwszej chwili miałem zamiar dać mu w pysk, ale rozsądek podpowiedział mi, że o wiele lepiej będzie spokojnie porozmawiać, bo jakkolwiek wyglądał na brudasa, to z całej jego postury bił jednak jakiś nieokreślony majestat. Ciężko mi było to przyznać, nawet przed samym sobą, ale ten obdartus był dostojny niczym senator.

 

 

 

 

karmaniola
O mnie karmaniola

;

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości