2. Вторая картина пятого явления
- Towarzysz docent zapewne niedokładnie usłyszał - siwy doktor odwrócił się do swojego młodszego kolegi. - Mówimy tutaj o przypadku śpiączki trwającej ponad dwadzieścia lat.
- Nie, towarzyszu profesorze - zaprzeczył tytułowany docentem czerwieniejąc, po trosze ze wstydu, a po trosze z powodu szybkiego tempa ich marszu przez jasno oświetlony jarzeniowym światłem korytarz. - Mówiłem o nadzwyczajnym spowolnieniu reakcji starzenia się organizmu. Według naszych badań ten człowiek ma biologicznie nadal około pięćdziesięciu lat, tymczasem, według jego papierów, powinien być zgrzybiałym staruszkiem.
- Ciągle jeszcze mało wiemy o naturze - filozoficznie odparł towarzysz nazwany profesorem i otworzył drzwi od windy.
- Nie - żachnął się docent - towarzysz profesor pierwszy...
- Bez ceregieli, docencie. W instytucie jesteśmy kolegami. Ponadto, z tego, co pamiętam, towarzysz ma równą mi szarżę... czy to z powodu szczególnych zasług? - Drzwi windy zamknęły się za nimi bezszelestnie.
- Towarzysze z biura Centralnego uznali, że w znacznym stopniu przyczyniłem się do przyspieszenia procesu badań nad resocjalizacją przez leczenie psychiatryczne.
- Ach tak - winda zaczęła wyhamowywać, zbliżając się do parteru - To ciekawy i ważny program - profesor spojrzał docentowi badawczo prosto w oczy - Daleko zajdziecie, coś czuję, oj, daleko. Tym razem, opuszczając windę nie przepuścił docenta. Wyszedł pierwszy i na swoich szczudłowatych nogach niemalże biegł zimnym korytarzem. Przed salą numer pięć czekało na nich jeszcze dwóch kolegów, a z przeciwnej strony nadchodził piąty zakładając w biegu biały kitel.
- Czyżby Mieszkowskij? - mrużąc oczy zapytał jeden z dwu, na których natknęli się przed drzwiami.
- Tak... w samej rzeczy - potwierdził drugi. - To Mieszkowskij. Coś czuję, że będziemy tu mieli niezły cyrk.
- Witajcie, towarzysze - profesor Mieszkowskij powitał ich szerokim uśmiechem - Jestem zaskoczony! Pamiętam ten szpital jako ruinę niemalże, a tu proszę... Nowoczesna klinika! Gdzie tam nam, w Leningradzie, do takiej nowoczesności.
- Nasz ustrój... - zaczął pompatycznie docent, ale jego przełożony mu przerwał.
- Dajcie spokój, docencie! To nie zebranie partyjne. Jesteśmy lekarzami, proszę nie agitować. Trzej pozostali uśmiechnęli się lekko. Znali profesora Kaszpirjewa nie od dzisiaj. Był najwybitniejszym psychiatrą w Związku Sowieckim i mógł pozwolić sobie na okazywanie jawnego lekceważenia ideologizowaniu.
- Zapraszam - zdecydowanym ruchem otworzył drzwi. Weszli w drugi korytarz. Przed drzwiami w jego końcu stało dwu pielęgniarzy. Choć ubrani byli tak jak cały personel, na biało, po ich wyglądzie, posturze, a zwłaszcza obciętych krótko przy skórze włosach i wystających spod fartuchów oficerkach widać było, że przywykli raczej do noszenia panterek.
- Proszę - Kaszpirjew wskazał na stojący po przeciwnej stronie warty regał - Rękawiczki w szufladach, maseczki na półce. Niech towarzysze się częstują. Nie ma co! Prawdę opowiadano o Kaszpirjewie, że to klasa-człowiek. Sprawa trudna, a on potrafi rozluźnić, sprawić, że nastrój staje się pogodny. Ubrani w maski zasłaniające twarze ustawili się przed kolejnymi drzwiami. Profesor na czele. Podał jednemu z wartowników plik bujnie podstęplowanych przepustek.
Profesor M...ski, docent Zn...cew, profresor Miesz..ij, pułkownik major docent Ła...in - mruczał strażnik przeglądając je, jedna po drugiej w skupieniu - Dobrze, wszystko w porządku. Proszę wejść towarzysze! Odsunął się robiąc przejście, gdy drugi otwierał drzwi. Weszli. W środku stało łóżko. Wysokie, podnoszone, na kółkach, służące do transportu obłożnie chorych. Na łóżku spoczywał nagi mężczyzna w średnim wieku. Mógł mieć... czterdzieści, ale równie dobrze pięćdziesiąt lat. Medycy obstąpili go kołem. Wartownik zamknął drzwi, ale nie przestawał obserwować ich przez szybę.
- To jakiś ważniak, ten na łóżku? - zagadnął go jego młodszy kolega.
- Tak się nie interesuj, bo kociej mordy dostaniesz - zgasił go szybko w odpowiedzi.- Ja tylko tak... - próbował wytłumaczyć się skarcony.
- Tisze jediesz, dalsze budiesz - podsumował zajście starszy. Umilkli. Zza drzwi dochodziły ich odgłosy rozmowy. Mało dało się pojąć, bo dużo po łacinie gadali. Czasami dotykali głowy leżącego, ale on nie reagował pogrążony w twardym śnie.
- No i co sądzicie, towarzyszu Mieszkowskij? - gospodarz zwrócił się do gościa z Leningradu, który trzymał głowę pacjenta w swoich dłoniach.
- Nic - cicho odpowiedział lekarz.
- Zadziwiające, doktorze - w głosie Kaszpirjewa dało się wyłowić drwiącą nutę - dlaczego przysłano nam akurat kogoś z waszą, para-medyczną specjalnością. Jak wy to nazywacie? Zjawiska paranormalne? Czary-mary?
- Czary-mary - spokojnie odpowiedział Mieszkowskij przyzwyczajony do drwin. Obrócił bezwładną głowę w stronę okna. W skupieniu przyglądał się pulsującym żyłkom skroni. Po dłuższej chwili odłożył ją delikatnie na poduszkę. Głowa opadła. Ale po chwili podniosła się. Odskoczyli wszyscy jakby, nie bacząc na swoje wykształcenie, znów zaczęli wierzyć w stare ludowe bajdy o wilkołakach.
Pacjent nie wyglądał jednak na wilkołaka. Wyglądał na zabiedzonego, wychudzonego, ale przytomnego człowieka. Przyglądał się im po kolei, a w jego inteligentnych oczach strach ustępował miejsca zainteresowaniu.
- Nazywam się Stirlitz - powiedział niespodziewanie. Jego silny głos zmroził ich jeszcze bardziej niż fakt, że odzyskał przytomność - Kapitan Piątej Armii Wehrmachtu Jurgen Georg Stirlitz. W rzeczywistości Pułkownik NKWD - dodał dojrzawszy wystający się spod białego fartucha kołnierzyk munduru docenta pułkownika.
- Nu - skrzywił się słynny psychiatra profesor Kaszpirjew - Wot masz, job twoju mat', czary-mary.
1. Первая картина пятого явления
Wszyscy obecni czuli się lekko nieswojo. Dla młodych, choć wysokich szarżami oficerów służb czerwonego imperium porucznik Stirlitz był kimś, kto łączył w sobie cechy ducha, zombie i żywej kopaliny słowem: wszystkim tym, z czym ich pragmatyzm i racjonalizm zdawały się pozostawać w pewnej sprzeczności. Dla Stirlitza z kolei oni stanowili nie lada zagadkę. Nowe pokolenie dowódców wydawało mu się zbyt elokwentne, zbyt dobrze wychowane - w burżuazyjnym rozumieniu słowa: wychowanie - zbyt mało zaangażowane emocjonalnie w wyznawanie prawd doktryny, generalnie - dziwne i nie budzące zaufania.
“Dlaczego”, pytał sam siebie, “nie rozmawiają za mną członkowie biura centralnego?” Jego wykształcony w czasach wielkich czystek instynkt podpowiadał mu istnienie jakiejś dwuwładzy nowego typu. Czuł się jednak, przez wzgląd na swoją długoletnią nieobecność, zupełnie niepowołany do wgłębiania się w meandry powstałej w czasie jego snu nowej sytuacji politycznej. Uznał, że wystarczy, jeśli wydający rozkazy są starsi stopniem. A rozkazy były niecodzienne.
- Czy sądzicie towarzyszu Stirlitz - z upodobaniem używali jego agenturalnego nazwiska - że poradzicie sobie z zadaniem? Pytał młody jak na swój stopień kagiebista - blondynek o wesołej twarzy usianej gęsto piegami.
- Czy po tak długiej chorobie czujecie się sprawni - szatyn zatrzymał się szukając słów - fizycznie i... intelektualnie do podjęcia się tak karkołomnej ekspedycji?
- Profesor Kaszpirski mówił, że mój długoletni letarg nie wpłynął na sprawność mojego umysłu w żaden sposób, choć sam uznał to za dość niezwykłe. Mnie z kolei trudno jest to oceniać, ale nie czuję się znacząco gorzej... Żadnych białych plam dotyczących przeszłości, kłopotów z orientacją, pamięcią... Fizycznie - uśmiechnął się do oficera Akwarium - zostałem przymuszony do błyskawicznego powrotu do dawnej formy. Powiedziałbym nawet, że nigdy wcześniej nie czułem się tak sprawny jak dzisiaj. Rozkazy wydają się proste, a o moją prawomyślność chyba się towarzysze nie boicie? Coś mi się zdaje, że należę do wymierającego gatunku idealistów. - Stirlitz spojrzał na twarze siedzących naprzeciw. Jego wzrok tchnął bezgraniczną naiwnością i zaangażowaniem.
- Nie, skądże, nie śmielibyśmy - najstarszy z nich, pułkownik lotnictwa, pokręcił głową - Chcielibyśmy tylko, żeby powstało pomiędzy nami pełne zrozumienie... Jak już wiecie planów genialnego Stalina nie udało się wykonać w stu procentach. Obszar proletariackiej władzy i wolności poszerzył się dzięki również i waszej, towarzyszu, działalności, nie na tyle jednak, aby ogarnąć cały świat i zakończyć rewolucję. Trwa ona więc nadal, na wielu frontach. Kontakt, który macie nawiązać ma służyć przyspieszeniu procesu historycznego. Zaproponowano nam współpracę - o tym już wam mówiliśmy.
Jakieś siły w Stanach Zjednoczonych Ameryki - nie sprawujące formalnie władzy, mające jednak decydujący wpływ na formowanie procesu decyzyjnego imperialistów - chcą zawrzeć z nami układ o współdziałaniu. Rzecz jasna, zgodziliśmy się. Musimy ich poznać i przejąć nad nimi kontrolę. Nad nimi i nad środkami nacisku i wpływu, którymi dysponują. W ten sposób dokonamy bezkrwawego podboju serca imperialistycznego imperium. W sposób niezauważalny dla postronnego obserwatora. Świat nawet nie zauważy, kiedy stanie się jedną, tym razem już ogólnoludzką, ojczyzną proletariatu.
To spotkanie, na którym będziecie nas reprezentowali jest szczególnie ważne. Wasza misja polega na pozyskaniu zaufania tamtej strony i na ustaleniu harmonogramu kolejnych spotkań. Kolejnych - wskazał ręką na siebie - podczas których dojdzie spotkania któregoś z nas z przedstawicielami tamtej strony. Czy dobrze mnie zrozumieliście?
- Doskonale - Stirlitz skinął podługowatą głową i przymknął powieki. - Nie obawiajcie się towarzysze, mam doświadczenie w tego typu akcjach. Załatwię wszystko szybko i bezproblemowo. Gdzie spotkam się z imperialistycznym emisariuszem? Jako kto?
- Dostaniecie argentyński paszport. Znacie hiszpański? - człowiek o imieniu Sioma zajmował się techniczną stroną akcji.
- Si - mruknął Stirlitz starając się przypomnieć sobie choćby jeszcze jedno słowo w tym języku - Por favor.
- Świetnie - ucieszył się Sioma - nie będziecie zmuszeni do używania hiszpańskiego w szerokim zakresie. To na wypadek, gdyby któryś z amerykańskich funkcjonariuszy emigracyjnych lub celnych niższego szczebla znał hiszpański i chciał was zagadnąć. Nie przewidujemy problemów. Informację o waszym przybyciu i numerze lotu z Buenos Aires prześlemy naszym przyjaciołom tak, żeby od chwili wylądowania roztoczyli nad wami dyskretną opiekę. Miejscem spotkania jest apartament siódmy na piątym piętrze hotelu Metropolis, przy dwieście pięćdziesiątej piątej ulicy w Nowym Jorku. Zapiszcie.
- Niepotrzebne - Stirlitz spojrzał na niego dziwiąc się brakowi profesjonalizmu. - Już zapamiętałem.
- No to... - Misza spojrzał z szacunkiem na największego sowieckiego szpiega wszechczasów - chyba wszystko. W ciągu miesiąca powiadomimy was o terminie wylotu. Z Moskwy do Wiednia, gdzie spędzicie jakieś dwa tygodnie w naszej ambasadzie i zmienicie tożsamość, a potem do Buenos. Buenos Aires, Buenooos Aires - zanucił znany sowiecki szlagier.
- Tak, to chyba wszystko. Jestem gotów - Stirlitz nie podchwycił żartu.
- A powiedzcie towarzyszu - pułkownik lotnictwa znów wyglądał na lekko skonfudowanego pytaniem, które chciał zadać - czy przez te dwadzieścia trzy lata... kiedy żeście spali... to... coś wam się śniło?
- W zasadzie - Stirlitz spojrzał mu w oczy z dziecięcą niemal prostotą i naiwnością - nic. Jakieś głupoty.
- Ja tak tylko - spuścił głowę pułkownik - wybaczcie.
- Nie ma sprawy - uspokoił go Stirlitz. Narada była skończona. Pożegnali się niezbyt wylewnie, jak profesjonaliści skazani na wspólną pracę, a nie jak przyjaciele. Blondynek z KGB wyprowadził go z budynku, w którym się spotkali, na ulicę. Zatrzymał władczym ruchem taksówkę i otworzył przed nim tylne drzwi. Poczekał, aż Stirlitz umości swoje długie ciało we wnętrzu Moskwicza i zatrzasnął je za nim. Taksówka ruszyła, a młody oficer długo patrzył w ślad za nią machając dłonią.
“Kiedyś to była gwardia” pomyślał. “Prawdziwi twardziele, nie to co dzisiaj. Wygląda tak, jakby zawsze wiedział, co robić!” Miał rację. Stirlitz zawsze wiedział, co robić. Odkąd odzyskał świadomość w kostromskim szpitalu, wiedział co robić szczególnie wyraziście. Także i to zadanie postanowił wykonać bezbłędnie według planu. Swojego planu. Bo Stirlitz nie był już tym samym Stirlitzem, co kiedyś. “Durnie” myślał jadąc taksówką i przyglądając się mijanym moskiewskim budowlom. “Powinni mnie sprawdzić wykrywaczem kłamstw. Pewnie bym sobie poradził, ale... mieliby jakąś szansę.”
Inne tematy w dziale Kultura