Jestem, proszę państwa, głęboko przekonany, że przyjdzie taki dzień, kiedy nam się uda, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt” – krzyczał Jarosław Kaczyński w dniu przegranych wyborów w październiku 2011. Wygląda jednak na to, że to raczej w Budapeszcie zaczyna się robić Warszawa: węgierski sąd najwyższy ogłosił, że kredyty walutowe są legalne.
W sumie nie powinna to być żadna sensacja, bo to – że tak powiem proszę pana – oczywista oczywistość, ale nie dla premiera Victora Orbána, który uważał, że kredyty walutowe są „niemoralne, łamią zasady współżycia społecznego i z mocy prawa powinny być anulowane”. Dwa lata temu rząd Victora Orbána wprowadził prawo, które każdemu Węgrowi umożliwiało jednorazową spłatę kredytu walutowego po kursie o jedną trzecią niższym od rynkowego. Koszty tej operacji poniosły banki, które dodatkowo zostały zmuszone do udzielania tanich, gwarantowanych przez państwo kredytów w forintach na spłatę zadłużenia. Kosztowało to ponad miliard euro. No bo Orbán też (a raczej jeszcze bardziej też) uważa, że sięganie do „głębokich kieszeni” to nie tylko żaden grzech, ale wręcz obowiązek dobrego premiera.
Wyrok węgierskiego sądu najwyższego otwiera teraz bankom drogę do wystąpienia o olbrzymie odszkodowania. Tak się kończy szukanie dróg na skróty i lekceważenie norm prawnych.
Z rozpędu chciałem napisać, że może ten wyrok będzie otrzeźwieniem dla polskich wielbicieli Orbána i jego metod, ale prędzej agent Tomek przestanie wyrywać cudze żony, pić i przeklinać, niż Jarosław Kaczyński coś zrozumie z tej lekcji. Bo stawiam dolary przeciwko papierkom po cukierkach, że Pan Prezes wyciągnie z tego zupełnie inny wniosek: iż po ewentualnym zwycięstwie wyborczym i przejęciu władzy, trzeba będzie jak najszybciej rozprawić się z niezależnością polskiego Sądu Najwyższego.
Jerzy Skoczylas
Inne tematy w dziale Polityka