Klub inteligencji salonu24 Klub inteligencji salonu24
6366
BLOG

Kobiety, Marek Hłasko: Hanka Golde

Klub inteligencji salonu24 Klub inteligencji salonu24 Kultura Obserwuj notkę 18

 Wprowadzenie:

 
W 1998 r. nakładem wydawnictwa "Prószyński i S-ka" ukazała się kolejna książka "Miłosne Gry Marka Hłaski". W tym czasie Barbara Stanisławczyk przyjęła propozycję kierowania działem reportażu w miesięczniku "Pani" a następnie została jego redaktor naczelną. Prowadziła  również warsztaty z reportażu w wyższej szkole Collegium Civitas, a obecnie prowadzi zajęcia z pisania w Podyplomowym Studium Public Relations - ISNS UW, IFiS PAN.
Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
 
Postaramy sie drukować wspomnienia części kobiet poświecone: Wandzie, Hance Kruszewskiej, Hance Golde, Sonii Riemann’em, Agnieszce Osieckiej, Luise Schaffer i Esther Steinach.
 
Zebrał: Eternity
 
 
Hanka Golde
"Kochałem tylko raz"
 
 
Zetknięcie tych dwojga to był pomysł literacki, do którego przyznawało się wielu autorów. Elżbieta Szaniawska twierdziła, że to ona była ciekawa, co wyniknie ze spotkania najpiękniejszej kobiety w Warszawie i młodego geniusza literackiego. Dwu symboli miłości, piękna i talentu. I to ona ich poznała. Marek Hłasko miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Hania Golde zawsze, aż do pewnego dnia, wyglądała na dwadzieścia, choć miała blisko dziesięć lat więcej od Marka. Była rzadkim przypadkiem urody połączonej z dystynkcją, inteligencją i urokiem, który sprawiał, że wszyscy ją podziwiali i w różny sposób kochali się w niej. Nie była miss, była królową. Wszyscy patrzyli, jak siadała, jak jadła, jak się poruszała, i było wiadomo, że tak się siada, je, porusza. Krzysztof Kąkolewski, który zachwycał się nią i darzył przyjaźnią, lecz nie miłością, gdyż wiedział, że Hania kocha innego, wspomina ją tak: "Piękna, wyrazista twarz. Umiała wspaniale patrzeć. Było to spojrzenie pytające, słodkie, zamglone. Towarzyszył mu grymas wydatnych, kształtnych ust; rodzaj pocałunku w przestrzeń. Człowiek oddawał się jej we władzę".
 
 
 
 
Literackość pomysłu polegała na zetknięciu ludzi, którzy będąc kochanymi, uwielbianymi, sami nie potrafili kochać. Bo tak myślano o Hani i Marku że żadne z nich nie jest zdolne do prawdziwej miłości, tylko do zabawy i przygód. W czasach gdy stalinizm zżymał się na jeansy, kolorowe skarpetki, tweedowe marynarki i jazz, warszawska cyganeria twórcza, uciekając od codziennej banalności, skupiała się w ówczesnych salonach towarzyskich, by rozprawiać o rzeczach ostatecznych, pić i prowadzić miłosne gry. Rewolucja obyczajowa dotarła do Polski o wiele wcześniej, nim opanowała Zachód. Pusto brzmiące propagandowe hasła komunizmu wyparły wzorce moralne, a swoboda erotyczna dawała pozory szczęścia.
 
 
 
 
Cyganeria miała swoje salony w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, kawiarni SARPu i SPATiFu oraz w osławionej "Kameralnej" przy Foksal. "Kameralna" dzieliła się na trzy części; dzienną "Kamerę I", tanią "trójkę" i "nocną", otwieraną o godzinie dwudziestej pierwszej, a dostępną tylko dla wybranych gości jak mówi jej stały bywalec, Andrzej Roman "z forsą lub nazwiskiem". Szatniarz, pan Franio, był w owym czasie najsurowszym krytykiem literacko-artystyczno-naukowym i decydentem. Do osób, które szanował, zwracał się "panie redaktorze", innych pytał: "Pana legitymacja?". I wpuszczał albo nie. Marek Hłasko trzymał u pana Frania w szatni dyżurną marynarkę i krawat, w "nocnej" bowiem obowiązywała etykieta. Można było być pijanym, w jednym bucie i porwanej koszuli, byle na wierzchu nie zabrakło "mundurka".
 
Hłasko przeżył w "Kameralnej " swoje dobre i złe chwile. Później napisał w "Pięknych dwudziestoletnich", że przez wiele lat szukał takiego lokalu po świecie i nigdzie nie mógł znaleźć.
 
W "Kameralnej" zjawiła się też Hania Golde. Jak zwykle piękna, ubrana stosownie do obowiązującej klasycznej mody. Wtedy jeszcze mężczyźni lubiący mężczyzn nie wymyślali strojów, które miałyby obrzydzić kobietę, więc Hania nosiła kostiumy albo suknie w kwiaty i buty na półsłupkach. Niekiedy wkładała długie za łokieć rękawiczki i zrzucała je niedbałym ruchem Rity Hayworth. Takie same stroje lansowała w rubryce mody, którą prowadziła w "Kurierze Polskim". Nie musiała pracować. Jej mąż, Wiktor Golde, wybitny profesor Politechniki Warszawskiej, zapewniał jej bogate życie. Hanka pracowała dla przyjemności, była przy tym kompetentna i wszechstronnie wykształcona; obyta, oczytana, znająca kilka języków. Jak przystało na pannę z przedwojennego domu Kirstów.
 
 
 
Kiedy wchodziła, przyciągała spojrzenia, wnosiła nastrój euforii. Taką ujrzał ją przy barku w "Kameralnej" Marek Hłasko i taka została mu przedstawiona. Spotkało się dwoje godnych siebie rywali. Ocenili się błyskawicznie i, jak mistrzowie, skrzyżowali szpady. Wierzono, że zderzyły się dwa zimne głazy, ale ich starcie wywołało płomień. Hania wyznała później Krzysztofowi Kąkolewskiemu, że "w pół sekundy po ujrzeniu Marka podjęła decyzję, by nareszcie pokochać". Marek wziął ją za uczennicę, która przez przypadek znalazła się w nocnym lokalu. Była w szarym szkolnym berecie. Nie wiedział, że Hania ma męża i dwie córki i że już wtedy wypowiadała słowa, które później stały się "najświętszymi słowami jego życia" z opowiadania o tym tytule. Hłasko widział w niej czystą, niewinną dziewczynę, która mogła zaspokoić jego głęboko skrywane pragnienie prawdziwej miłości.
 
 
 
 
 
Nie mógł się doczekać własnego mieszkania. Pragnął w nim zamieszkać z Hanką. A kiedy już się dowiedział, że ma córki, chciał się nimi opiekować jak ojciec. Bo w głębi duszy był uczuciowym tradycjonalistą, wręcz mieszczuchem. Kiedy w kwietniu 1956 roku otrzymał mieszkanie z puli Cyrankiewicza przy ulicy Częstochowskiej 16/18 na warszawskiej Ochocie, szykował je dla Hanki i dzieci. Kupił meble z palonej sosny: dwa tapczany, dwa stoły, fotel, półkę na książki i dwa karnisze. Hanka pomieszkiwała u Marka, ale po jakimś czasie wracała do męża i córek na Łowicką, gdzie mieli piękne przedwojenne mieszkanie. Wiktor wybaczał jej wszystko. Cierpiał i wybaczał albo po prostu tolerował. Tylko to mógł zrobić, jeśli chciał, by nadał była jego żoną. A Hanka zawsze wracała. Może na swój sposób kochała Wiktora, a może był jedyną pewną rzeczą w jej życiu. Filarem. Po pijanemu żartowała: "Czy ty wiesz, co to znaczy mieć męża Żyda? Można naprawdę stać się antysemitką".
 
Kiedy szła do Wiktora, Marek dzwonił, mówił, że właśnie odkręcił kurek z gazem albo połknął fiolkę prochów, bądź bez słowa odkładał słuchawkę... i Hanka przybiegała. Oboje lubili teatralne gesty, sami gubili się w tym, co jest faktem, a co tylko grą. Raz Marek podciął sobie żyły pod jej domem. Znalazł go opartego o drzewo Wiktor, przyprowadził do swojego mieszkania i opatrzył. Lubił Marka, chociaż miał powody, by go nienawidzić. A może tylko rozumiał, bo przecież znał to uczucie odtrącenia.
 
Kiedy Hania z Markiem byli razem, kłócili się i godzili tak jak Flora z Jasiem w opowiadaniu "Biała" Adolfa Rudnickiego, z którym Hania miała romans jeszcze przed poznaniem Marka. Klimat tego opowiadania doskonale do nich pasował:
 
"W małym świetle ściszonego radia ubierała się, wpatrując się w niego, z rozpuszczonymi włosami, zaczepna i napięta małe, piękne, złe zwierzę.
 
Jeszcze chwilę temu była łagodna, robiła wszystko, co chciał. (...) Chcę cię odprowadzić, Flora. A ja nie chcę! Ja chcę teraz być sama! Muszę teraz być sama! Żałuje pomyślał jest zła na siebie, nienawidzi siebie, że to zrobiła, chociaż dopiero co powiedziała mi: "Dobrze, że mamy już to poza sobą, że się już stało". Była już zmęczona oporem .
 
Wyszła, a kiedy po kilku dniach spotkali się przypadkiem w kawiarni, przy stoliku siedzieli: Bernard, Flora i jej mąż. Po raz pierwszy widział Goldmana w pełnym świetle. Dłuższą chwilę nie śmiał spojrzeć mu w oczy. - Nie pij, Flora - rzekł Goldman. "Jaki szorstki głos" - pomyślał Jaś. - Co ty, głupi jesteś, Goldman? "Nie boi się go nic a nic" - pomyślał dalej". A kiedy Goldman odszedł, "Flora zwróciła się w stronę Jasia: Jedziemy z całym teatrem, pociąg odchodzi o szóstej. To co? Miał ochotę zapłakać, z trudem hamował łzy. To co? - podjęła. - To, jak chcesz, Jasiu, przyjdź trzy na szóstą, to ci się oddam. Ale jak! - Nie reflektuję - odpowiedział; był na dnie".
 
W czasie kolejnego spotkania, sam na sam, Flora tłumaczyła Jasiowi, że wtedy upiła się z rozpaczy. Jaś powiedział: "Moglibyśmy być szczęśliwi". A ona na to: "Szczęśliwa miłość! Słowo daję, że jesteś głupi, że aż strach. No, nie wiem. No, czego znowu nie wiesz? Nikt nie jest szczęśliwy! Mój Boże, to ty nawet takich rzeczy nie wiesz? Tak, jak jest, jest dobrze. Tęsknię, tęsknię bez przerwy zniżyła głos więc czego jeszcze chcieć?".
 
Hanka musiała jednak myśleć o Marku poważnie, skoro pewnego razu zatelefonowała do jego matki i zaprosiła ją do kawiarni na rozmowę. Radziła się, jak ma postąpić: czy rozwieść się z mężem, zostawiając mu jedno dziecko, a drugie zatrzymując przy sobie, i wyjść za Marka? Maria Hłasko odpowiedziała: "Nie bardzo widzę Marka przy pieluchach".
 
I jakiś czas później Marek Hłasko usłyszał od kumpli owe "najświętsze słowa jego życia". Dokładnie tak jak w opowiadaniu, w którym Basia szepce w łóżku mężczyznom: "Pachniesz mlekiem jak mały piesek", a oni powtarzają te słowa jej narzeczonemu. Literacki prototyp Basi, Hanka, wypowiadała w miłosnej ekstazie inne zdanie: "Przeżyjmy to jednocześnie". Kiedy Marek usłyszał od innych to, co jak wierzył było przeznaczone wyłącznie dla niego, popadł w rozpacz. Hanka przestała bywać na Częstochowskiej, a Hłasko znienawidził to mieszkanie, bo kojarzyło mu się ono właśnie z nią. To, co czuł, wyznał dopiero w ,.Pięknych dwudziestoletnich"
 
Z dystansu wielu lat i z perspektywy innego kraju: ,Ja sam kochałem się w życiu tylko jeden raz; było to jedenaście lat temu i potem nigdy już nie kochałem nikogo ani przez minutę; mimo iż bezustannie starałem się stworzyć sobie złudzenia. Wszyscy', którzy mnie znaj ą i pamiętaj ą, wiedzą, iż literatura przestała interesować mnie naprawdę z chwilą, kiedy rozstałem się z Hanią. Ale Hania nie zostawiła mnie samego: dostałem wtedy przydział na mieszkanie i mając wybór między Starym Miastem i Ochotą, wybrałem Ochotę, ponieważ w domu, w którym mieściło się gniazdo mego przyszłego szczęścia rodzinnego, mieścił się również żłobek dla dzieci; a Hania miała dzieci". Natomiast w 1954 roku napisał tylko do matki lapidarnie: "Tutaj wojsko za dwa miesiące, książeczka nie skończona, olbrzymie trudności z pisaniem, mieszkaniem, forsą a pomóc nie ma komu. Do tego, żeby już wszystko w życiu szło prawem serii przypętała się taka historia i jeszcze raz wystąpiłem w roli romantycznego błazna. Spektakl skończył się fiaskiem, a ja płaciłem za to bardzo, bardzo ciężko". Nie miał zwyczaju roztrząsać swoich spraw intymnych. Jak mówi Andrzej Roman, dziennikarz i kolega Hłaski z czasów "Kameralnej", "to nie mieściło się w konwencji.'. W męskim gronie rozmawiało się o Dostojewskim, o życiu, ale nie o miłości. Dlatego Roman nigdy nie zapytał Marka o Hanię, choć domyślał się, że to był ktoś dla niego ważny. Rozstanie z Hanką musiało być dla Hłaski szczególnie trudne, bo wyjątkowo "otworzył wtedy swe serce przed Poldkiem Tyrmandem", oświadczywszy mu, że nie może żyć bez Hanki. Tyrmand wysłuchał, po czym ze złowieszczym uśmiechem powiedział: "Wobec tego została ci tylko zimna stal. Ale spróbuj wyjechać z Warszawy. Jedź gdzieś, gdzie jej nie będzie, i spróbuj pisać". Hłasko wątpił w sukces takiej ucieczki, ale wyjechał do Kazimierza, kontynuował pisanie "Cmentarzy" i myślał o tym, że dopóki nie poznał Hani, wszystko było dla niego proste: jedyne, co go naprawdę interesowało, to relacja między mężczyzną a kobietą. Tylko to było ważne. Najważniejsze. Kiedy Hania odeszła, wszystko stało się groteskowe. Pił i szukał zapomnienia z innymi kobietami.
 
W 1958 roku, już jako sławny pisarz, laureat prestiżowej nagrody literackiej przyznawanej przez wydawców, wyjechał do Paryża, a Hania Golde uświadomiła sobie, że Marek był jej jedyną i najważniejszą przegraną. Kiedy się upijała, gładziła mężczyzn po twarzy, całowała i mówiła: "Przypominasz mi Marka, och, jak bardzo przypominasz mi Marka". Gdy dowiedziała się, że Krzysztof Kąkolewski, który w tamtym czasie również pracował w "Kurierze Polskim", mieszka przy ulicy Radomskiej, nieopodal Częstochowskiej, rzekła: "Niesamowite, to zrządzenie losu". Kąkolewski pisał wówczas jeden ze swoich kryminałów. Otworzył wino, bo tamtego dnia dialogi przychodziły mu ciężko, kiedy niespodziewane zjawiła się Hania. Też coś przedtem wypiła. "Idziemy pod dom Marka" oznajmiła. Szli objęci Radomską, Lelechowską, Częstochowską. Nagle Hanka zatrzymała się przed jednym z budynków. Wyszukała płytę chodnikową. "Tu stał Marek, kiedy mnie żegnał, gdy ostatni raz wychodziłam od niego" wyszeptała. Upadła na kolana i całowała płytę. Jej przyjaźni z Kąkolewskim nie zakłócały miłosne gry, jak to było w przypadku innych mężczyzn, dlatego Hanka mówiła mu o sobie o wiele więcej niż innym. "Opłaca ci się to zapewniała kiedyś to opiszesz". I opisał. Uczynił z niej Martę w reportażu "Znachor psychiatra". Marta vel Hanka mówiła, że Rudnicki nie mógł wymyślić zakończenia opowiadania "Biała", którego również była bohaterką. "Czekaliśmy osiem lat, co się ze mną stanie. Okazało się, że wyjdę w śnieżny dzień ze schroniska w Zakopanem i zniknę na zawsze, rozpłynę się w bieli. Z opowiadania można by wywnioskować, że robię to dla R. Ale jakbym się rozpłynęła w bieli, to tylko dla H.". Dla Marka Hłaski. A może rozczarowanie życiem zrzucała na karb tej nie spełnionej miłości? Piła coraz więcej. Po pijanemu uwodziła mężczyzn i wtedy była radosna. Przez chwilę wydawała się szczęśliwa. Pragnęła przyjaźni i uwielbienia. Jakby w obawie, że tego zabraknie, hojnie ludzi obdarowywała. Zamawiała cygańską orkiestrę i stawiała wszystkim wódkę, a potem i siebie. Im więcej osób o tym wiedziało, tym więcej wokół niej zjawiało się "myśliwych".
 
Była prototypem czterech postaci literackich; opowiadano o niej, ale nikt nie mógł jej do końca odgadnąć. Sam Kąkolewski przyznaje słowami swojej bohaterki, że Marta vel Hanka jest nieopisywalna, nieprawdopodobna w sensie literackim, zbyt powieściowa. Obaj, Hłasko i Rudnicki, którzy o niej pisali, musieli z nadmiaru materiału zubażać pierwowzór.
 
Eligiusz Lasota, w latach pięćdziesiątych redaktor naczelny tygodnika "Po prostu", prywatnie przyjaciel Hani Golde, nie zgodził się z żadną opinią, jaką o niej wypowiedziano. Z żadnym zdaniem. A kiedy miał ją określić, stwierdził: "Nie potrafię tego zrobić".
 
Barbara Seidler przyjaźniła się z Hanką wiele lat. Bywała u niej w domu, znała jej dzieci i matkę, która troskliwie zajmowała się wnuczkami i bardzo cierpiała z powodu zbyt swobodnych obyczajów córki. Barbara widziała przyjaciółkę w rÓŻnych sytuacjach, a i ją Hanka potrafiła zaskoczyć. Kiedyś zbierały razem materiały w Krakowie do reportażu z okazji którejś rocznicy powstania Nowej Huty. Na krótko przed odlotem do Warszawy jadły śniadanie w kawiarni Grand Hotelu. Hanka przepuściła do tego czasu wszystkie pieniądze, więc śniadanie stawiała Barbara. Przy sąsiednim stoliku usiadł mężczyzna o wyglądzie dawnego chłopa. Miał długie wąsy, zniszczone ręce, a na nogach buty z cholewami. Patrzył na Hankę zauroczony. Odpowiedziała mu uśmiechem i oznajmiła: ,Ja z nim zostanę. Wymyślisz coś dla Wiktora". Barbara wróciła sama. Oczekującemu na lotnisku Wiktorowi skłamała, że jego żona nie zdążyła zebrać dokumentacji. Hania przyleciała po dwóch dniach.
 
Tylko jednemu mężczyźnie kategorycznie odmawiała swych wdzięków, mimo że bezustannie ją adorował, wręcz uwielbiał. Był to etatowy esbek z "Kuriera Polskiego". W 1967 roku podczas redakcyjnej popijawy Hanka wzniosła toast: "Za Żydów, za dzielny naród". Esbek miał okazję się na niej zemścić. Doniósł do KC i Hanka została wyrzucona z pracy. Przeraziła się, że zostanie jej rola żony przy mężu. Ale Barbara Seidler wykorzystała wtedy swojego adoratora, niejakiego Józka Wykrętowicza, który pobiegł do szefa Biura Prasowego przy KC, Stefana Olszowskiego, i wyjednał dla Hani łaskę. Została przywrócona w prawach dziennikarza.
 
Rok 1968 był pod każdym względem dla Hani bardzo trudny, nie tylko z powodu kłopotów w redakcji. Bała się, że jej mąż, który miał żydowskie pochodzenie, wyjedzie z Polski na stałe. Że ją wyrwie ze środowiska, wywiezie w obcy świat albo jeśli ona nie zechce mu towarzyszyć zabierze dzieci. Chociaż Wiktor Golde nigdy by tego nie zrobił. Kochał Hankę bezgranicznie i to on został przy niej, kiedy tego potrzebowała, do końca.
 
Przekroczyła tę granicę wieku, kiedy kobieta zaczyna zdawać sobie sprawę, że najlepsze lata ma już za sobą. Była w Paryżu i tam przy barze ujrzała Marka. Przeszła obok niego, a on jej nie zauważył albo nie poznał. To ją przeraziło. Minęła go, nie odezwawszy się. Była pewna, że to wiek ją tak odmienił. Nie dopuszczała myśli, że prawda jest bardziej banalna, że Marek jest po prostu pijany. Panicznie bała się starości, utraty powodzenia, tej aury, którą przez całe lata się karmiła. Opętała ją obsesja choroby kobiecej, wmawiała ją sobie mimo przeczących diagnoz lekarzy. Dopadał ją lęk. Może dlatego bardziej niż kiedykolwiek dotąd uczepiła się miłości. Nigdy nie zależało jej na tym, by wybrany mężczyzna był tylko z nią. Wystarczała jej przygoda. Wówczas była zdecydowana odejść od męża. Zamieszkała z Karolem M., znanym dziennikarzem, i chciała, żeby się dla niej rozwiódł. Ale on wrócił do żony. Barbara Seidler wnioskuje, że Hania wmówiła sobie wielkie uczucie do M. To jej stan psychiczny sprawił, że się zaplątała, zagubiła.
 
Miała być na imieninach redakcyjnego kolegi. Wszyscy długo na nią czekali, ale nie przyszła. Zakochany esbek, który na nią doniósł, ale nie przestał jej adorować, nie wyobrażał sobie, by impreza odbyła się bez Hani. Poszli po nią całą grupą. Drzwi były zamknięte, tylko w powietrzu unosił się zapach gazu. Reszty się domyślili. Wyważyli drzwi.
 
Barbara Seidler śpieszyła się z pączkami na tłusty czwartek do znajomych z kliniki medycznej na ulicy Oczki. Zaprzyjaźniła się z nimi, kiedy pisała książkę o transplantacjach i zespole profesora Orłowskiego. Szpital był w remoncie. Działała jedynie sala hemodializy. Spóźniona reporterka przebiegła obok stojącego w półmroku mężczyzny i dopiero kiedy go minęła, rozpoznała w nim Wiktora. Stał oparty o ścianę, bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w drzwi sali hemodializy. Nieobecny. Śmiertelnie blady. Ubrany w kurtkę, koszulę z czarnym wełnianym krawatem i rybackie buty, jakby dopiero co wrócił z wędkowania i zdążył się przebrać tylko do połowy. Nie zareagował na: "Cześć!" ani na pytanie: "Co ty tu robisz?". Nie odezwał się, nie poruszył. Jak słup. "Wiktor, co się z tobą dzieje?" dopytywała się Barbara. Na te słowa wybiegła pielęgniarka i przywołała ją.
 
- Znasz tego pana? zapytała.
 
- To mąż mojej przyjaciółki.
 
- Ona leży w tej sali, niedługo umrze. W nocy przywiozło ją pogotowie. Połknęła dwie fiolki różnych barbituranów, popiła pół litrem wódki i odkręciła gaz wyjaśniła pielęgniarka i dodała: Zrób coś, bo on również umrze. Stoi tu od dwunastu godzin. Dwa razy zemdlał. Ma zaawansowaną cukrzycę, ale odmawia przyjęcia insuliny. Odesłał do domu córki, które nam o tym powiedziały.
 
Barbara podeszła do Wiktora:
 
- Wiktor powiedziała - dlaczego włożyłeś w takiej chwili czarny krawat, przecież wiesz, że to znak żałoby, a tobie nikt nie umrze.
 
- Hania umrze - to były jego pierwsze słowa. - Lekarze mi powiedzieli, że Hania dzisiaj umrze.
 
- Nie umrze. Ja mam intuicję. Musisz być silny i zdrowy, żeby się nią opiekować. Ona cię będzie potrzebować.
 
Te słowa wskrzesiły w nim życie. Pozwolił się zaprowadzić do pielęgniarek na zastrzyk i nie myślał już o umieraniu, tylko o tym, by żyć dla niej, dla żony.
 
Mijały tygodnie, Hania nadal leżała nieprzytomna. Wiktor sprowadził dla niej z zagranicy specjalne łóżko, żeby nie miała odleżyn. A profesor neurologii, Haumanowa, mówiła, że panią Golde trzeba odłączyć od respiratora, bo i tak nigdy nie odzyska świadomości. Prosiła Barbarę Seidler, żeby przekonała o tym Wiktora, ale Barbara odparła: "Pani profesor, ja mu tego nie powiem, bo ja go zapewniłam, że jego żona będzie żyła".
 
Po trzech miesiącach Hania niespodziewanie się obudziła. Wszyscy uznali to za cud. Nic nie pamiętała. Wiktor mógł więc jej wmówić, że miała wypadek samochodowy, i opowiadać wymyślone szczegóły. Ostatni raz spojrzała w lustro i stwierdziła, że teraz może jeść tyle, ile chce. Pochłaniała słodycze, tyła i nie chciała widzieć żadnych oczu, w których by się mogła przejrzeć. Karolowi M. również nie pozwolono się z nią zobaczyć. Miał ją zapamiętać taką, jaką była dawniej. Tylko Wiktor pozostał przy niej do końca. Opiekuńczy, oddany, wierny. Zapewniał jej lekarzy, pielęgniarki, masażystów, aż doprowadził do tego, że Hanka mogła przejść od łóżka do stołu. A później nawet robić na drutach. Wyprzedał z domu wszystko, żeby ją leczyć. Zostały gołe ściany. Miał Hankę wyłącznie dla siebie, tyle że jej już nikt nie mógł pożądać.

Lata szczęśliwe są latami zmarnowanymi, praca postępuje tylko w cierpnieniu. Tylko w nieszczęściu poznajemy świat i samych siebie, zdobywamy się na wysiłek i pogłębienie życia, a wiec na to wszystko, dla czego najwięcej warto żyć. (…)Troska rozwija siły ducha. Marcel Proust redaguje zespół: Aspen. Basia007 Basia klika na Salonie24 dobronata Docent Stopczyk dry ehad Eternity lagriffe Lchlip Mila Nowacka Michalki m.m.w. Mr.Spock NOTAX waldburg Alpejski

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura