Dziś mija 109 rocznica urodzin Aleksandra Wata, wielkiego poety i wnikliwego komentatora XX wieku. Wat, który pochodził z rodziny żydowskiej i który od dzieciństwa czytał i pisał w kilku językach, za swój język ojczysty obrał polszczyznę i w niej stworzył wszystkie swoje dzieła.
Podkreślał, że zawsze czuł się jednocześnie Żydem Żydem i Polakiem Polakiem.
Ród Wata obfituje w znane postaci . Byli wśród nich wybitni komentatorzy Tory i Talmudu, kabaliści i chasydzi. Wymieńmy kilku: średniowieczny komentator Pisma Salomon ben Izaak Raszi z Troyes, mistyk i poeta liturgiczny Izaak ben Salomon Luria z Safedu (XVI w.), cudotwórca i kaznodzieja chasydzki Izrael ben Szabataj Hapstein z Kozienic, Gaon z Kutna. Również ojciec poety – Mendel Michał Chwat szanowany był wśród Żydów jako znawca Kabały.
Młody Wat dorastał w atmosferze tradycyjnego domu żydowskiego, jednak ze względu na rozległe zainteresowania literackie i filozoficzne swego ojca oczytanego w dziełach Plotyna, Nietzschego, Kierkegaarda i Tołstoja wcześnie poznał również europejską literaturę oraz filozofię. Już w wieku kilkunastu lat przyszły poeta pisywał rozprawki na tematy filozoficzne. Dzięki jednej z nich poświęconej Kantowi (napisanej w języku niemieckim) został zaproszony bezpośrednio po maturze przez prof. Kotarbińskiego do uczestniczenia w seminarium dla doktorantów filozofii. Na studiach uchodził za specjalistę od Kanta i Schopenhauera. Wat studiował gdzieś około sześciu lat, ale nigdy nie wyszedł poza pierwszy rok studiów. Nie przywiązywał zresztą do tego większej wagi, zmieniał co chwila zainteresowania i przerzucał się z wykładu na wykład. Wolał uczestniczyć w życiu literackim i artystycznym oraz zgłębiać wiedzę samodzielnie.
Jego wczesna twórczość zaliczana jest do tzw. futuryzmu. Wcześnie też zgłosił akces do komunizmu. Przez kilka lat wydawał czołowe pismo polskich komunistów Miesięcznik Literacki. Już po wojnie mimo jawnego antykomunizmu znajdował pewną ochronę ze strony niektórych komunistycznych notabli, którzy byli przedwojennymi czytelnikami jego czasopisma. Nie wszyscy jednak odnosili się do Wata z sympatią, np. komunistycznemu aparatczykowi i literatowi Jerzemu Putramentowi „zawdzięczał” poeta ciężką, wieloletnią chorobę, która zakończyła się samobójczą śmiercią.
Biografii i dziełu Wata można by poświęcić wiele stron a nawet tomów, takie jest u tego twórcy bogactwo treści, wątków, zakrętów życiowych i niezwykłych zdarzeń. Odsyłam w tym miejscu do wydanej kilkanaście lat temu monografii litewskiego poety i badacza literatury Tomasa Venclovy zatytułowanej „Aleksander Wat”.
Na swoim blogu przypomnieć pragnę jedno z opowiadań Aleksandra Wata „Żyd Wieczny Tułacz” pochodzące z wydanego w 1926 r. tomu „Bezrobotny Lucyfer”. Tom ten przyniósł młodemu Watowi pewną sławę i uznanie. Po kilku latach skandalizowania w grupie awangardowych twórców Wat został w końcu doceniony jako poważny pisarz. Wczesne wiersze prezentowane często na spotkaniach z publicznością miały posmak literackiej i obyczajowej prowokacji. Bywało, że te futurystyczne happeningi kończyły się bijatyką. Tak było np. w 1921 r. w Zakopanem, gdzie przed spotkaniem skamandryta Lechoń rozgłosił, że futuryści obrażać będą Matkę Boską. Na imprezę przyszli ponoć krewcy górale i mordobicie rozniosło się na całe Krupówki.
No, ale wróćmy do „Bezrobotnego Lucyfera”. We wprowadzeniu do planowanego na 1948 rok wydania, które nie doszło do skutku, Wat tak pisał: „Ten zbiór opowiadań jest (…) świadectwem i wyjaskrawionym odbiciem pewnego stanu umysłów, poprzedzającego wielką katastrofę lat 1939-45.” W opowiadaniu, które chcę zaprezentować, znajdziemy zarówno przeczucie Wielkiego Kryzysu jak i zapowiedź globalnych wojen. Z kolei antysemici i zwolennicy teorii spiskowych znajdą w tym utworze potwierdzenie swych przypuszczeń i fobii. Co ciekawe Wat przedstawia antysemickie przeświadczenia w taki sposób, że nie wiadomo do końca, czy chce je skompromitować jako wymysły, czy też opisuje to, co rzeczywiście ma miejsce. Venclova komentuje podejście Wata następująco: „Narrator Wata zachowuje się tak, jakby owe przesądy antysemickie brał na serio. W trakcie zabawy pojęciowej, która składa się z niezliczonych mistyfikacji i demistyfikacji, okazuje się, że porusza się on po śliskim gruncie. Ironia i dystans pojawiają się rzadko. „Żyd Wieczny Tułacz” roi się od sytuacji i wypowiedzi, które potwierdzają złośliwy stereotyp.”
I jeszcze jedna uwaga na koniec, dotycząca kształtu, konstrukcji prozy Wata. W opowiadaniach z tomu „Bezrobotny Lucyfer” mamy do czynienia z czymś, co można określić mianem szkicu. W utworze „Żyd Wieczny Tułacz” po rozwiniętym klasycznie wstępie, prezentowane wydarzenia toczą się jak w kalejdoskopie – lotem błyskawicy pokonujemy kolejne stulecia. Narracja przypomina scenariusz filmu slastickowego. To skojarzenie z komedią filmową nacechowaną dużą ilością ruchu, groteską i przerysowaniem postaci nie jest bezpodstawne również tego powodu, że sam autor opowiadań nawiązuje w tych utworach do filmu (np. Lucyfer w tytułowym opowiadaniu zbioru przybiera postać aktora – Charlie Chaplina, a rzeczywistość jawi się u Wata jako nieskończony ciąg mistyfikacji). Zresztą po latach Wat uczynił następującą uwagę na temat rozwoju powieści: „Końcową fazą rozwoju powieści będzie powieść-notatka na podobieństwo podręcznika końcówek szachowych. Całą resztę - „tylko literaturę” - można pominąć albo zastąpić remarkami w rodzaju „scena, sytuacja, dialog”." Czyli idzie bardziej o przedstawienie jakiejś idei, a nie o opowiadanie historyjek. Fabuła, postać, sytuacja, a nawet styl, język to tylko środki mające unaocznić jakieś domagające się odczytania przesłanie. Zwróćmy uwagę, że tak jest od początku – od literackiego debiutu Wata, który jako osiemnastoletni chłopak opublikował poemat prozą „Ja z jednej strony, ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka”. W poemacie tym mamy do czynienia z zupełnie niezwykłym zagęszczeniem postaci, wątków, obrazów i metafor. Trudno, wręcz nie sposób, jest w tym gąszczu się rozeznać, o co naprawdę chodzi, ale mamy nieodparte wrażenie, że tekst chce nam coś przekazać. Liczni komentatorzy Piecyka stosowali najprzeróżniejsze klucze do zinterpretowania debiutanckiego poematu Wata – sięgali po analizę stylu, gatunku, wyławiali zespoły idei, odwoływali się do biografii i psychologii, jednak Piecyk wciąż stawia opór jednoznacznej interpretacji i na tym m.in. polega jego urok. Nie znaczy to jednak, że poemat nie posiada tzw. globalnego sensu. Czytając Wata, chciałoby się rzec: w tym szaleństwie jest metoda (i sens).
Dość teoretyzowania, przejdźmy do lektury. Dziś pierwszy rozdzialik, a dla zainteresowanych biografią Wata zdjęcia.

Andrzej Wat - syn poety, na balkonie swego mieszkania w Paryżu.
Aleksander Wat
Żyd wieczny tułacz
1
Halo! Halo! Ja mówię – New York. Funt 3.20. Rano wyjeżdżam. Na sterowcu R 5. Do widzenia o piątej w Londynie.
Telefon był wyłączony. Ręka barona Goulda spoczywała bezwładnie na poręczy fotela. Ręka krupiera, zgarniającego złoto z hazardowego stołu Europy. Dłoń o nabrzmiałych żyłach – plant kolejowy, zamglony pasmami dymu z papierosa – o pieciu szerokich palcach – szerokich torach do pięciu stolic, do pięciu części świata. Teraz tory odpoczywały na rzeźbionym drzewie poręczy.
Wieczór lipcowy leżał na tarasie siedemnastego piętra hotelu “Livingston” - ciężko zdyszany barbarzyńca w okowach komfortu. Baron Gould marzył: wsłuchiwał się w zgiełk miasta i wspominał dzieciństwo. Owal mrocznego miasteczka galicyjskiego, srebrne lichtarze zakapane łojem, piątkowy wieczór, ręce błogosławiące staruszki, zmarszczonej i pożółkłej jak Palestyna w zielonej, srebrem wyszywanej, aksamitnej sukni, zawinięte w czerwoną chusteczkę jabłko i pomarańcza dla wnuczka – przemknęły nad huczącym, sklerotycznym sercem New Yorku z szybkością większą niż 300 000 km na sekundę.
Baron wspominał dzieciństwo i wsłuchiwał się w zgiełk miasta: był twardy i nabrzmiały marzeniem. Rumor kolejki, spłoszone dźwięki klaksonów, gwar tłumu, jęki wstrząsanego betonu i nieokreślony podkład muzyczny miasta, który rytmicznie piękne zdrowe uda kobiet, który napina muskuły posterunkowego, trzymające ulicę na uwięzi. Słodki, upajający dźwięk! Być może dalej, o sto kroków dalej rozbrzmiewa inna orkiestra, burza transmisji, stukot stali, groźny ryk hal fabrycznych, sycący ucho proletariusza rozkosznym hymnem zemsty – tu dźwięk jest miękki i ordynarny, rozpustny i dziewiczy, słodki jak pocałunki pod deszczem, falisty jak ondulowane włosy, bardziej zgiełkliwy niż jazzband. Baron Gould słyszał jeszcze inny dźwięk: głos pędzący tubą ulicy, krzyczący słowami baltazarowymi: TIME IS MONEY. CZAS TO PIENIĄDZ. To czas krzyczał: śpieszmy się! Na dole wiedziano o tym – śpieszono się. “Czas to wróg” - myślał baron. Czuł, jak się starzeje. Czas utrącał coraz więcej z zapasu marzeń – akumulatora energii ludzi czynu. Czas zmniejszał jego szanse, powali – okrutny atleta – zatłuszczone ciało bankiera. Czas był mu wrogiem, pieniądz – przyjacielem. Baron Gould należał do rasy, którą czarodziejski ptak pieniądza niejednokrotnie porywał ze stosów męczeństwa I paszczy zagłady. Pieniądz to paradoks. Dlatego też sobie w nim upodobała rasa paradoksalna. Pieniądz to algebra wobec arytmetyki rzeczy. Dlatego posiadł go ten naród – algebra narodów. Baron Gould był chrzczonym, ale wiernym synem swego narodu. Zgarniał pieniądze – paradoksy abstrakcyjne i materialne, indywidualistyczne i nieosobowe – lecz pragnął czego innego, był bowiem synem narodu, który oddawał życie za pieniądz i pieniądze za Biblię. Baron Gould pragnął wielkości, jak dawniej pragniono zbawienia duszy. Pragnął zapanować nad czasem, jak zapanował nad przestrzenią, nawlekając Paryż, Londyn, New York, Yokohamę, Sydney, Wiedeń na szpikulec swoich interesów. Był synem narodu, który był świadkiem i współtwórcą historii. Pragnął zatrzymać ją, odwrócić, owinąć dokoła siebie. Pragnął zamienić nieosobową potęgę bankiera na osobistą moc reformatora. Tymczasem subsydiował misje, zakony, sekty, klasztory tybetańskie, bethamidrasze. Miał syna księdza w Rzymie i chodził w Dzień Sądny do synagogi, modlił się i pościł. Tęsknił do wielkości, jak dawniej tęskniono do męczeństwa. Czas był jego wrogiem. Czynił go bogatszym w złoto i uboższym w wielkość. Rosły olbrzymie kolumny cyfr, niebosiężne wieże cyfr - Paryż, Londyn, New York, Berlin, Wiedeń, Sydney – baron pragnął innej rzeczy: pragnął wielkości. Czy nawet wówczas, gdy będzie ręką gniewu, ścierającą wieże cyfr z oblicza ziemi?
Pewnego wieczora zgłosił się do barona rudowłosy młodzieniec i nieomal ze łzami w oczach błagał o sfinansowanie światowej rewolucji komunistycznej. Przedstawił plany, które zapewniały nieodparte powodzenie. Baron Gould, ważąc je w ręku, czuł, jak lekkie jest bezpieczeństwo Europy. Przeczytał kilka książek o komunizmie. Te same cyfry, przegrupowane w inne kolumny. Pragnął innej rzeczy: pragnął wielkości. Przez szereg wieczorów dyskutował z rudowłosym o rewolucji i dogmacie, o celu życia i o wszystkich ostatecznych zagadnieniach i w końcu umieścił go na dobrze płatnej posadzie, w którymś ze swoich biur.
Teraz w lipcowy wieczór na tarasie siedemnastego piętra hotelu “Livingston” baron Gould marzy o wielkim czynie historycznym, wsłuchuje się w szum miasta i wspomina dzieciństwo. W dźwięki słodkie i brutalne, w miękkie i faliste jak ondulowane włosy, czas wrzuca swoje ostre zgrzyty. Baron Gould przypomina sztychy Holbeina: młoda kobieta słuchająca skrzypiec śmierci. Baron Gould (Stradivarius giełd) był skrzypcami i młodą kobietą i śmiercią w ten wieczór lipcowy, kiedy Natan, talmudysta z Zebrzydowa, zapytał go: CO DALEJ?

Andrzej Wat, dzielnica Łacińska, w tle dom teściów Andrzeja Wata, w którym Aleksander Wat po powrocie z Berkeley dogrywał swe rozmowy z Czesławem Miłoszem opublikowane następnie w książce "Mój wiek"
linki do książki FYMa Czerwona strona księżyca: fymreport.polis2008.pl 65,2 MB 88 MB ebook 147 MB Zwolennikom Platformy i Komorowskiego
Jestem poetą. To znaczy nazywam rzeczy imieniem:
na świat mówię - świat, na kraj - Ojczyzna,
czasem mówię chmurnie na durniów - durnie.
Tadeusz Borowski
Kiedy jednak długi szereg nadużyć i uzurpacji, zmierzających stale w tym samym kierunku, zdradza zamiar wprowadzenia władzy absolutnej i despotycznej, to słusznym i ludzkim prawem, i obowiązkiem jest odrzucenie takiego rządu oraz stworzenie nowej straży dla własnego przyszłego bezpieczeństwa.
Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych
Być może kiedyś będę zmuszony pragnąć klęski mego państwa, a to w przypadku, gdy przestanie całkowicie zasługiwać na dalsze trwanie, gdy nie może już być żadną miarą uznane za państwo sprawiedliwości i prawa - krótko mówiąc, gdy zaprzeczy swej naturze państwa. Ale taka decyzja jest decyzją przerażającą; nosi ona nazwę "obowiązku zdrady."
Paul Ricoeur "Państwo i przemoc"
kontakt: okolice@o2.pl
Discover the playlist Asa with Asa
NAJWIĘKSZY TEATR ŚWIATA
Siedzę na twardym krześle W największym świata teatrze Patrzę i oczom nie wierzę Nie wierzę, ale patrzę Przede mną mroczna scena Nade mną wielka kurtyna A przedstawienie zaraz się zacznie Codziennie się zaczyna Tragiczni komedianci Od tylu lat ci sami Niepowtarzalne stworzą kreacje Zamieniając się znowu rolami Ten, który dziś gra króla Do wczoraj nosił halabardę A jutro będzie tylko błaznem Prawa tej sceny są twarde Premiera za premierą Pomysłów nie zabraknie Publiczność zna ich wszystkie sztuczki A jednak cudów łaknie Po każdej plajcie antrakt A po nim znów premiera I jeszcze większa plajta A teatr nie umiera Siedzę na twardym krześle w największym świata teatrze Patrzę i oczom nie wierzę Nie wierzę, ale patrzę A obok mnie w milczącym tłumie w cieniu tej wielkiej sceny Artyści cisi i prawdziwi Artyści niespełnieni Nie zagram w tym teatrze Nie przyjmę żadnej roli. A serce, a co z sercem A niech tam sobie boli I każdy nowy sezon Niech będzie jak pokuta Stąd przecież wyjść nie można Więc siedzę jak przykuta Do tego właśnie miejsca W największym świata teatrze. Patrzę i oczom nie wierzę Nie wierzę, ale patrzę Pode mną smutna ziemia Nade mną nieba kurtyna Więc czekam aż Reżyser Niebieski Ogłosi wielki finał. Nie wierzę, ale patrzę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura