Zaczęło się od głupiej kłótni z Kaśką, którą chciałem zmobilizować, żeby zrobiła coś ważnego. Stało się. Powiedziałem te słowa:
- Nie ma rzeczy niemożliwych, Kaśka.
- Nie ma?
Była wściekła, ale wzrok jej się zaiskrzył.
- Nie ma - przełknąłem ślinę.
- Udowodnić ci?
- Nie udowodnisz.
(czego to człowiek nie jest w stanie powiedzieć w złości, do jakich rzeczy się przyznać!)
- Nie wyjedziesz rowerem na Mount Everest.
- Nic prostszego.
Prychnęła wzgardliwie i odeszła.
No i się zaczęło.
Poczytałem o tym Mount Evereście. Azja, spoko. Ponad 8000 metrów npm. Nieźle, kurka. Łatwo nie będzie, ale nie po to się rodzimy, żeby było łatwo. Poza tym miałem cholerną ochotę dokonać jakiegoś naprawdę wielkiego wyczynu. Żeby moje życie miało sens.
Idę do Jarka, do serwisu. Popukał się w głowę. No dobra, to mało powiedziane, że się popukał w głowę. Trochę mnie nawet zlekceważył. Zaciekawił się, jak zacząłem mu przedstawiać moje pomysły ulepszenia roweru. Zaciekawiły go haki na koła i wyrzutka haków na kierownicy sprzężona z liną. Wspólnie z Jarkiem wykonaliśmy jakiś czas temu mechanizm łączący linę alpinistyczną z pedałami roweru, który sprawdził się znakomicie w naszych rodzimych Tatrach.
- A jak zjedziesz na dół? - spytał.
Acha! - pomyślałem. - Załapał bakcyla.
Inne tematy w dziale Rozmaitości