konglomeratka konglomeratka
336
BLOG

Europo, ucz się polskiego!

konglomeratka konglomeratka Społeczeństwo Obserwuj notkę 4
Tak, ucz się polskiego, ukraińskiego i słowackiego. No, może trochę serbskiego. A dlaczego?

Nie chodzi o to, że my Polacy zaraz będziemy wielkim imperium, które narzuci swój język pozostałym. Nie, chcę w tym artykule wykazać, jak ogromne znaczenie ma to, w jakim języku opisujemy, czyli w sumie, w jaki sposób pojmujemy świat. I dlaczego na zachodzie ten obraz świata w naszym „językowym” pojęciu jest spaczony. Ale po kolei.

Fascynacja językiem jako narzędziem komunikacji towarzyszy mi od lat licealnych. Może dlatego zostałam poliglotką i przez jakiś okres życia interesowałam się językoznawstwem. Będzie więc dziś trochę naukowo, no, powiedzmy "naukawo'.

Ostatnio bardzo często w artykułach internetowych, czy, filmikach na „jutubie” natrafiam na znany cytat z L. Wittgensteina „Granice naszego języka oznaczają granice naszego świata”. I nie będę traktować tu o dorobku filozofa, a ograniczę się jedynie do tego jednego twierdzenia. Zatem – tu zacytuję profesora Jerzego Bartmińskiego z wstępu do pracy naukowej „Językowe podstawy obrazu świata”(Lublin 2007) – „Czym w istocie jest językowy obraz świata? Względna zgoda dotyczy jedynie tego, że obejmuje on zespół sądów o świecie, czyli efekty konceptualizacji świata utrwalone w systemie - w słownictwie, frazeologii i w gramatyce, ale czy obejmuje także to, co zawarte w tekstach językowych? […] Czy jednak językowy obraz nie ogarnia także wierzeń i wiedzy o świecie, więc sfery mentalnej, bez której komunikacja językowa byłaby niemożliwa?” Zwracam tu uwagę na termin „system”. System językowy zakłada istnienie jakichś reguł nim rządzących. System językowy jest jak kościec, jak fundament konstrukcji i zmienia się, czy też ulega erozji, najwolniej w porównaniu na przykład do warstwy leksykalnej, którą – używając budowlanych metafor - można by porównać do tynku na fasadzie. A co jeśli ten wytworzony, utarty system, czyli fundament jest wadliwy? Co jeśli erozja postępowała przez wieki i na jakiś czas zakrzepł w swej formie odzwierciedlającej jakiś zastany choć z gruntu fałszywy obraz świata? Ale czy zakrzepł na zawsze niezmienny i nienaruszony? Niekoniecznie.

Juliusz Słowacki, nasz wieszcz narodowy zmarł zanim urodził się Wittgenstein, ale i on intuicyjnie czuł, że język jest narzędziem. I powinien być narzędziem bardzo elastycznym, aby odpowiednio wyrażać treści. Pisał co prawda w odniesieniu do poezji i formy poetyckiej, ale zasadniczo twierdził, że: „Chodzi mi o to, aby język giętki / Powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Czyli „myślenie”, a może czucie? doznanie? – pamiętajmy, że to epoka romantyzmu, gdzie rola odczuć była bardzo podkreślana - uchwytuje znaczenie „języka” jako systemu do zapisu treści. Zastanawia mnie, czy zdawał sobie wtedy już sprawę, że głowa nie myśli, zanim nie pozna języka jako narzędzia do opisywania zjawisk. Każdy, kto ma dzieci, albo sam ma bardzo daleko sięgającą wstecz pamięć, wie, że nie pamięta niczego z czasów zanim nie nauczył się mówić. Czy małe dziecko zatem myśli? Cóż, trudno chyba tak nazwać doświadczenie gwałtownego rozwoju, jaki ma miejsce w pierwszych trzech latach życia. Zwykle człowiek świat zaczyna pamiętać w momencie opanowania narzędzia do jego nazwania. (Tu ktoś może zarzucić mi, że przecież dzieci od urodzenia głuchonieme jednak myślą. Zapewne. Ale inaczej, bo w sposób niewerbalny. Posługują się znakami, którymi w swój sposób opisują rzeczywistość i należy pamiętać, że języki migowe osadzone są w języku narodowym i różnią się między sobą. Ale nie o tym miało być… )

 I jeszcze jeden oklepany bałamutny cytat tym razem ponoć z J.W. Goethego: „ile języków znasz, tyle razy jesteś człowiekiem”. Czyżby? To by groziło rozdwojeniem jaźni lub schizofrenią. Nie, człowiekiem jesteś tylko jeden raz, a jakim jesteś człowiekiem, o tym decyduje kultura, w której wyrastasz i to, w jakim języku została zakodowana. Czyli właśnie, jaki obraz świata tworzy. Możesz znać inne języki, możesz posługiwać się nimi dla rozmaitych celów, ale tylko jeden z nich może mieć dominujący wpływ na osobowość i mentalność.

Tu oczywiście zaraz padnie pytanie, a co z dziećmi z rodzin mieszanych, gdzie w domu używa się kilku języków? A co z imigrantami, których przecież otacza inny język, niż ich rodzimy, a oni pozostają wierni swojemu językowi i środowisku? Na pierwsze pytanie pewnie odpowiedź byłaby, że dziecko poza matką i ojcem ma także inne środowiska, które go kształtują; przyjaciół, towarzystwo szkolne, czy kółka zainteresowań, które to środowisko najczęściej decyduje o jego poczuciu przynależności do danej kultury i wspólnoty języka. I to jest właśnie proces asymilacji a także absorpcji wzorców. W drugim przypadku proces ten jest zaburzony. Więzy rodzinne, klanowe i identyfikacja z grupą etniczną sprawia, że obraz świata wyniesiony z domu nie jest tożsamy z obrazem świata poza nim. I dochodzi do problemów, z jakimi dziś spotyka się wiele krajów Europy zachodniej, gdzie najwyraźniej eksperyment „multi-kulti” dał inne rezultaty niż oczekiwano. Tworzą się światy równoległe, gdzie po prostu zderzają się zupełnie inne obrazy świata i są one tym bardziej nie do pogodzenia, im bardziej odległe cywilizacyjnie i kulturowo są owe enklawy etniczne.

Ten językowy obraz świata jako podstawy cywilizacyjnej chcę porównać na przykładzie tylko jednego słowa. Ale słowa kluczowego dla zrozumienia, jak niebezpiecznym eksperymentem jest manipulowanie przy pojęciu, jakim jest rodzina. Właśnie na przykładzie słowa „rodzina” chcę pokazać, jak różnie jest pojmowane w językach europejskich i dlaczego nie ma u nas (jeszcze, a może już jest?) podglebia dla demontażu tradycyjnie pojmowanej podstawowej tkanki społecznej.

Europa zachodnia chętnie odwołuje się do dziedzictwa starożytnego Rzymu, gdy jest to jej akurat ideologicznie na rękę. A w kwestii rodziny jest to odwołanie… szalenie wygodne (słowo ‘szalenie’ jest tu bardzo adekwatne). W zasadzie wszędzie, gdzie sięgały granice imperium rzymskiego utrwaliło się znaczenie słowa rodzina-familia w znaczeniu narzuconym przez cywilizację niesioną przez system imperium.

Familia – łacińskie słowo określające rodzinę pochodzi od słowa ‘famulus’ – niewolnik, służący i jak widać nie ma nic wspólnego z prokreacją, jaka zakodowana jest w pojęciu „rodziny” w większości języków słowiańskich, dokąd językowe macki imperium nie sięgały. Familia jest zatem służbą, podległością (patrymonialną hierarchicznością!), czeladzią, wspólnotą mieszkańców jednego gospodarstwa domowego, personelem... Ale nie ma nic, co wskazywałoby, że jest kolebką przekazywania daru życia. Familia po polsku okresowo nosiła cechy pejoratywne, odnosząc się do tej warstwy znaczeniowej, która zakładała klientelizm i zarządzanie wpływami, coś jak „krewni i znajomi królika”, czyli de facto odnosiła się do pierwotnej warstwy znaczeniowej łacińskiego słowa z naciskiem na zbiorowość ‘swoich’ w odróżnieniu od ‘obcych’, na wspólnotę „pod jednym dachem” lub wspólnotę wyświadczanych sobie przysług a nie więzy krwi.

Spójrzmy, jak funkcjonowało to określenie w starożytnym Rzymie. Tu będę posiłkować się cytatami z artykułu zamieszczonego na portalu historia.org , który w skrócie ukazywał to, o czym traktuje książka „Historia życia prywatnego. Od Cesarstwa Rzymskiego do roku tysięcznego”,(red. Veyne P., Wrocław 2005).

„Ślub w Rzymie był aktem prywatnym, nie musiała zatwierdzać go żadna władza publiczna, czy religijna.” (Ach, czy nie marzą o tym obecnie zachodni ideologowie?) „Był to akt niepisany, nie istniała umowa ślubna, tylko umowa o posag (przy założeniu, że kobieta taki posag posiadała) [...] Mimo że małżeństwo było aktem prywatnym, niepisanym, to miało skutki prawne. Z małżeństwa pochodziły dzieci, uznane przez prawo, przybierające nazwisko ojca i przedłużające ród. Po śmierci ojca przejmowały po nim majątek.[…]” Aha, czyli ród i nazwisko uprawniały do „patrymonium” czyli dziedzictwa / dziedziczenia. Ale tylko wtedy, gdy ojciec uznał niemowlę za swoje dziecko. Dzieciobójstwo i wyrzucanie nieuznanych dzieci na śmietnik (dosłownie) było obyczajem częstym i powszechnym. Nadmiar potomków grożący rozdrobnieniem ‘patrymonium’ był wtedy rozwiązywany dość radykalnie. Po prostu dzieci mordowano. Czy to nam nie przypomina czasem debat o dostępności i prawa do aborcji z powodu za małego mieszkania? Czytajmy dalej:

„Początkowo małżeństwo nie miało wiele wspólnego z moralnością. Zmieniło się to jednak już w I wieku n.e.” (sic! – o, w pierwszym wieku, czyżby miało to coś wspólnego z rozprzestrzenianiem się sekciarskich wtedy idei chrześcijańskich? A może przypadkowa koincydencja…) „Cesarstwo nałożyło na obywateli (zwłaszcza mężczyzn) wymóg panowania nad sobą, przestrzegania reguł i praw. Małżeństwo musiało więc zacząć nosić znamiona moralności. […] Dla męża małżonka wciąż była jednym z członków personelu domowego, obok dzieci, niewolników, wyzwoleńców i klientów.” Aha, czyli wyobrażenie żony jako służącej ma nie tyle chrześcijańskie, ale właśnie starożytne rzymskie korzenie. Fakt ten zapewne dość niewygodny dla antychrześcijańskiej narracji, jakoby to spod opresji chrześcijańskiej ciemnoty należy uwalniać kobiety, jest przecież jednym z motorów wszelkich ruchów „wyzwolenia kobiet”. Ale to inny temat…

„Podstawową komórką życia społecznego w starożytnym Rzymie była rodzina. Różniła się ona jednak bardzo od dzisiejszej rodziny. Rzymska familia to ojciec rodziny, ślubna żona, dwoje lub troje dzieci, niewolnicy domowi, wyzwoleńcy oraz przyjaciele i klienci. Pojęcie rodziny było więc wówczas bardzo szerokie i pojemne.” Aha, czyli w zasadzie każdy „swój” mógł być uznany za rodzinę. I to jest dla współczesnych ideologów pociągające i piękne. Nie ma tu przecież nic o rodzeniu, czyli prokreacji. Nie dziwne zatem, że związki homoseksualne mogły uchodzić za normalne, a koń jako zaufany członek rodziny Kaliguli mógł zostać senatorem.

W językach słowiańskich, które nie podlegały w owych czasach wpływom rzymskim, w większości słowo „rodzina” ma źródło w słowie „rodzić” tak ja w języku polskim (np. ukraiński, słowacki: rodina, serbski: porodica). Całe pole znaczeniowe z rdzeniem ‘rod’ ma źródło w prokreacji i przekazywaniu życia (np. urodzaj). Rodzina jest zatem specyficzną wspólnotą tworzoną przez więzy krwi. I choć zdarzają się inne metaforyczne użycia tego określenia (choćby rodzina wyrazów) albo nacechowane ideologicznie (np. Rodzina Radia Maryja), to jednak jak dotąd nie udało się w języku polskim przesunąć trwale znaczenia tego słowa na inny rodzaj wspólnoty, tak jak na przykład miało to miejsce w języku rosyjskim, o czym dalej. I tak: rodzić, czyli wydawać na świat potomka i stąd poród, rodzina, rodzeństwo, rodzicielstwo, rodzicielka, rodzice, ród, rodak, naród… a nawet rodzaj ludzki, itd. Ciekawym wyjątkiem jest np. język słoweński, gdzie wpływ Rzymu był dostrzegalny, jako że po słoweńsku rodzina to družina, (a skoro „drużyna” to znaczy, że znów mamy odniesienie do roli służebnej, wręcz zbrojnej służby danego domu). Język węgierski, który nie należy do języków słowiańskich ani romańskich wywodzących się z łaciny, miał w początkach kształtowania się państwa polskiego spory wpływ na polszczyznę, ponieważ przez długi czas państwo Madziarów graniczyło z Polską i miało z nią powiązania poprzez małżeństwa z kręgów dworskich. Po węgiersku rodzina to család, od którego to słowa pochodzi w języku polskim właśnie „czeladź” jako część „swoich”, ale nie będących rodziną. Dynastyczne związki polsko-węgierskie nie zakłóciły zatem zakorzenionego w polszczyźnie specjalnego miejsca dla słowiańskiego rozumienia rodziny. Jak widać na tym przykładzie w warstwie językowej starannie rozdzielono funkcje prokreacyjne rodziny od członków personelu.

Ciekawi mnie etymologia rosyjskiego określenia na rodzinę, a mianowicie słowa ‘siem’ja’. Czy polska ‘zem’ja’, potem ‘ziemia’ ma coś wspólnego z ‘siem’ja’ i ‘zieml‘ja’? Tego niestety nie udało mi się w krótkim czasie zgłębić, ale wiadomo, że przez długi czas rodzina nazywała się po rosyjsku tak samo jak po polsku i ukraińsku, ale jej znaczenie zostało przesunięte dość niedawno dla oznaczenia „ojczyzny”.

W kilku miejscach w tym artykule odwołuję się do analiz językowych zawartych w publikacji pod redakcją zmarłego niedawno profesora Bartmińskiego, ponieważ zupełnie przypadkiem, albo może nie przypadkiem, są tam opisane pola znaczeniowe słów dotyczących rodziny takich jak matka, ojciec, ojczyzna. Np. szczegółowo omówiono różnice między polskim i rosyjskim w kształtowaniu się pojęcia ojczyzna w Polsce versus Rodina w Rosji. To ostatnie w sumie bardzo niedawno zastąpiło słowo ‘otečestwo’ i wyparło całkowicie ‘otčizna’(to ostatnie było zapożyczeniem z polskiego). W obu językach pojęcie ojczyzny rozwijało się od pojęcia ojcowizny, czyli podobnie jak ‘patria’ (terra patria – ziemia ojców) i ‘patrimonium’ od słowa ‘pater’ czyli ojciec w języku łacińskim. Jest to oznaka oddziaływania kultury łacińskiej na wschód. Ewolucja znaczeniowa w języku rosyjskim nasiliła się pod naciskiem ideologicznym stosunkowo niedawno przesuwając znaczenie z ziemi rodzinnej, z rodziny jako wspólnoty bliskich na Rodinę, podkreślając przy tym przywiązanie do ziemi, z której się ktoś wywodzi, przywiązanie do ziemi jako organizmu państwowego. Jeszcze przecież funkcjonuje „wielka wojna ojczyźniana” czyli ‘vielikaya otečestviennaya voyna’ w której walczono… „za Rodinu” – pisanej wielką literą. Właśnie to rozróżnienie – pisownia małą i wielką literą – jest bardzo niedawne i pokazuje jak zmieniało się znaczenie małej rodziny w wielką Rodzinę Rosję. Widać w tej przemianie wpływy ideologiczne i proces ubóstwienia czyli „deifikacji” państwa.

„Rosyjski patriotyzm miał też źródło i oparcie w koncepcji rodiny jako środowiska rodzinnego i zarazem stron rodzinnych traktowanych w coraz ściślejszym powiązaniu z losami wspólnoty narodowo-państwowej (…)” W innym miejscu: „Rosyjską tradycją w definiowaniu ojczyzny było od dawna znacznie silniejsze akcentowanie roli państwa, tradycja polska, uformowana w okresie braku niepodległości politycznej, silniejsze uwydatnienie roli kultury.” I dalej: „Równoważnemu traktowaniu otečestwa i rodiny (czyli ojczyzny i rodziny) sprzyjały sytuacje przełomowe […] (tu autor podaje trzy kluczowe wojny 1812 – „ojczyźniana wojna” z Napoleonem, 1918 – „socjalistyczna ojczyzna w zagrożeniu” po rewolucji bolszewickiej oraz „wielka wojna ojczyźniana” lat 1941-45 z hasłami „za Rodinu, za Stalina”). „Ideologia państwowa przyjmowała milcząco, że człowiek rodzi się w Rodinie, by służyć otečestwu.”

Okazuje się zatem, że zawłaszczenie ideologiczne ‘rodziny’, którego próby możemy obecnie obserwować w promowaniu zjawisk typu „patchworkowa” rodzina lub ruchach promujących związki jednopłciowe, już miało miejsce w ZSRR, gdy dawne słowo ojczyzna, zostało zastąpione przez komunistów szerszym pojęciem Rodina, po czym utrwaliło się w rosyjskich słownikach do dziś. Ciekawe, że autorzy analizy porównawczej konotacji słowa ‘ojczyzna’ w języku polskim i rosyjskim znaleźli więcej cech wspólnych niż różnic, choćby takich jak wyobrażenie ojczyzny jako kobiety, jako matki. A skoro o matce mowa…

Matce poświęcony jest osobny rozdział, ale mnie najbardziej uderzyły dwa fragmenty analizy, z czego jeden w przypisach. Zaskoczyła mnie na przykład zmiana w podejściu do zagadnienia. Otóż pojawia się tam przykład analizy stereotypu matki w ujęciach dwóch naukowców: Manfreda Bierwischa, który w swej analizie metodą strukturalną z roku 1969 przypisał 8 cech semantycznych funkcjonujących pozytywnie (tak) w odniesieniu do słowa ‘matka’- istota żywa (Lebewesen), ludzka (Mensch), żeńska (weiblich), generacja starsza (älter), spokrewniona (verwandt), związana pokrewieństwem bezpośrednim (direkt verwandt) oraz funkcjonujących negatywnie (nie): nie jest odnoszona do tej samej generacji (-gleiche Generation), nie jest męska (-mänlich). I tu jeszcze powiedzmy analiza nosi znamiona metody naukowej. Z resztą ta metoda ma do dziś pewne zastosowanie, np. w maszynach liczących, czyli komputerach. Następnie podano przykład analizy dokonanej przez George’a Lakoffa z roku 1986, który analizował już pojęcie matki za pomocą innych kategorii poznawczych: jako przykładów prototypowych i przypadków nieprototypowych, gdzie kwestionował istnienie ogólnego i neutralnego znaczenia tego słowa i twierdził, że pojęcia matki nie da się raz na zawsze jasno zdefiniować przy pomocy powszechnie obowiązujących zasad logiki, czyli warunków koniecznych i wystarczających. Pojawiają się tam nie definicje elementów znaczenia, ale modele, czyli coś jak wzorce. I tak oto już od roku 1986 możemy obserwować demontaż trwałych językowych pojęć pod płaszczykiem nowej koncepcji definiowania matki od strony funkcjonalnej. W opracowaniu tym pojawiają się „modele matki”; model urodzenia (birth model), podstawowy – kobieta, która urodziła (uff, tu jeszcze się zgadzamy…) Dalej: model genetyczny – kobieta, która dostarczyła materiału genetycznego potomstwu (aha… no tak, urodziła, więc jej geny są przekazane potomstwu, które urodziła. Ale zaraz, zaraz, czyż nie pojawia się już pole do … przekazywania genów pozaustrojowo?) Dalej: model żywieniowo-wychowawczy – kobieta, która karmi i wychowuje dziecko (Czyli co? Mamki, opiekunki, panie w żłobu i przedszkolu oraz niańki też uznajemy za matki mojego dziecka?); model małżeński – kobieta, która jest żoną ojca (Co? Macocha też jest żoną ojca, ale nie jest moją matką); model genealogiczny – kobieta, która jest najbliższym przodkiem płci żeńskiej (Uff. To pokrywa się w sumie z pierwszym modelem, więc po co to powtarzać?).

Czy to jest jeszcze analiza naukowa, czy raczej projekcja przekonań politycznych Lakoffa? A może próba wciśnięcia w system językowy i zracjonalizowania zjawisk występujących w środowisku, z którym utożsamia się autor, bądź jego własnych doświadczeń? Tu być może warto zdać sobie sprawę, z jakich kręgów wywodzą się owi językoznawcy. Pierwszy kształcił się i wychowywał w komunistycznej NRD (Lipsk), drugi natomiast związany jest z amerykańskimi kręgami lewicowymi, w których działalność polityczną często się angażuje. Obaj natomiast w swych analizach próbowali stworzyć system opisu języku w celu wykorzystania go jako generatora języka dla sztucznej inteligencji, bowiem już wtedy marzenia o stworzeniu nowego człowieka były bardzo żywe i inspirujące naukowców wielu dziedzin.

Najbardziej spodobała mi się jednak reakcja profesor Anny Wierzbickiej, która stworzyła swoisty metajęzyk do opisu znaczeń, który odwołuje się do najprostszych pojęć występujących we wszystkich językach świata. W 1999 roku opublikowała polemikę z tezami Lakoffa i warto chyba zacytować za Bartmińskim kilka jej fragmentów, bowiem wywody Lakoffa uznała ona za mało przekonujące ponieważ: „…jego uwadze uchodzi zasadniczy fakt, iż ‘matek zastępczych’, ‘matek adopcyjnych’, ‘matek genetycznych’, ‘matek kontraktowych’ i tak dalej, nie można traktować na równi z matkami biologicznymi. Występujące bez przydawki słowo matka (X jest matką Y) odnosi się bezsprzecznie do rodzicielek, a nie dawczyń jajeczek, kobiet użyczających łona, opiekunek czy żon ojców.” profesor Wierzbicka w swoim podejściu uwzględnia zarówno biologiczny jak i społeczny oraz psychologiczny składnik pojęciowy słowa ‘matka’. I przedstawia go w relacji X względem Y i warunków tej relacji:

„X jest matką Y-a”;

Warunek a) kiedyś Y był wewnątrz X-a;

Warunek b) w tym czasie Y był jakby częścią X-a;

Warunek c) dlatego ludzie mogą myśleć o X-ie coś takiego: „X chce robić dobre rzeczy dla Y-a”; X nie chce, żeby Y-owi zdarzały się złe rzeczy”.

Proste. I choć zdarzają się „wyrodne matki”, „złe matki”, które nie spełniają warunku c) oraz ciocie „matkujące” komuś, to nie zmienia to zasadniczo definicji. Dodanie przymiotnika podkreśla inność lub pewną ułomność opisywanego pojęcia wobec podstawowego leksemu „matka”. Czy to czegoś nie przypomina? Tak jak w przypadku słowa matka bez przymiotników, tak słowo „demokracja” bez przymiotników… No, no… demokracja socjalistyczna, demokracja liberalna… Każdy przymiotnik wypacza pierwotny sens zarówno słowa matka jak i słowa demokracja. Podsumowując swoją polemikę profesor Wierzbicka daje bardzo trafny przykład wykoślawienia rzeczywistości i jej naginania przez językoznawców takich jak Lakoff i jego politycznych pobratymców, podaje taki oto przykład: „Traktowanie ‘matek biologicznych’ na równi z matkami ‘kontraktowymi’ czy ‘matkami zastępczymi’ przypomina trochę twierdzenie, że są dwa rodzaje koni: biologiczne i na biegunach (albo że są dwa różne, wzajemnie do siebie nieprzystające ‘modele końskości’; model biologiczny i artefakturalny); wobec czego nie możemy definiować konia jako ‘rodzaj zwierzęcia’, ponieważ konie na biegunach nie są żadnymi zwierzętami.”

I tak oto objawia nam się proces niszczenia języka jako narzędzia opisu świata przez tych, którzy ten język mieli badać i opisywać, a nie przy nim manipulować. Bo skoro używając nowych narzędzi opisu (łom w sumie też jest narzędziem) – tych relatywnych modeli - nie da się niczego zdefiniować, ani matki ani konia, ani niczego innego, obecnie także jak wiemy płci… to zniszczeniu ulega także obraz naszego świata, naszej cywilizacji opartej na filozofii greckiej, prawie rzymskim (tu mam głównie na myśli jego doniosły wkład w sposoby kodyfikacji praw, a niekoniecznie ich treść) i chrześcijańskim pojmowaniu rodziny.

W pradawnych plemionach słowiańskich więzy krwi definiowały sposób w jaki układały się relacje między poszczególnymi członkami społeczności. I choć np. żony, jak i dzieci były niżej w hierarchii niż mężczyźni, to jednak ich pozycja jako rodzicielek była bardzo ważna. Istniało wielożeństwo i dość swobody stosunek do relacji damsko-męskich, ale zostało to dość szybko wyparte przez przyjęte zwyczaje chrześcijańskie. Choćby to, że żonę trzeba było od teścia wykupić, czyli w pewnym sensie w nią zainwestować, pokazuje, że rola kobiety w tej części świata była trochę inna niż na południu Europy. Córka nie była kulą u nogi i kłopotem, ale dobrą inwestycją, bo za nią można było uzyskać znaczne dobra. Chrześcijaństwo, które jak żadna inna religia (zwłaszcza w Polsce) wyniosło kobietę na piedestał (choćby w kulturze ukształtowanej na wzorcach rycerskich, ale jest także wiele innych aspektów, które wymagają odrębnego artykułu, choćby silny kult maryjny obecny w naszych dziejach niemalże od początku) dobrze zakorzeniło się w słowiańskiej rzeczywistości także dzięki temu, że idea równości w godności wobec Boga miała już tu podglebie choćby w pozycji kobiety w rodzinie. I tak oto znów wracamy do kluczowego fundamentu naszej cywilizacji, czyli rodziny.

Jan Paweł II w swoich rozważaniach o roli rodziny powoływał się na objawienia w Fatimie, o których siostra Łucja zawiadomiła kardynała Carlo Caffarra w liście. Są w nim takie oto słowa: „Ostateczna bitwa między Panem a królestwem szatana będzie dotyczyć Małżeństwa i Rodziny”. Kardynał Caffarra rozmawiał o tym z Janem Pawłem II kilka razy i jak twierdzi hierarcha „… można było odczuć, że rodzina jest kwestią kluczową, ponieważ ma związek z filarem, na którym opiera się całe stworzenie, z prawdą relacji między mężczyzną i kobietą, między pokoleniami. Jeśli filar fundamentalny zostanie uszkodzony, to cała budowla się wali i my to teraz widzimy, bo jesteśmy właśnie w tym punkcie i wiemy o tym.”

Nie dajmy sobie zniszczyć tego filaru i trzymajmy się rodziny. Tej w znaczeniu, w jakim to słowo dojrzewało w języku polskim podparte wiarą katolicką od X wieku naszej ery, i niezmienione w swym znaczeniu przez wpływy rzymskiego pojęcia familii. Bo jednak to właśnie rodzenie z jednego ojca i jednej matki definiuje na zawsze zależności wewnątrz tej specyficznej wspólnoty, a nie funkcje służebne, jakie się w niej sprawuje. To prokreacja i dbałość o potomstwo zrodzone w małżeństwach przez wieki kształtowało harmonijny rozwój naszej cywilizacji. Nie dajmy jej upaść i uczmy wszystkich polskiego.

Źródła:

Jerzy Bartmiński „Językowe podstawy obrazu świata” Wydawnictwo UMCS, Lublin 2007

https://historia.org.pl/2011/04/14/zycie-rodzinne-w-starozytnym-rzymie/

https://www.karmel.pl/siostra-lucja-ostateczna-bitwa-stoczy-sie-o-rodzine/


myślę więc piszę i piszę, żeby wiedzieć, co myślę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo