Telewizje i bieżące wydarzenia naładowały mnie negatywnymi emocjami i czuję, że dla własnego zdrowia muszę je jakoś rozładować. Usiadłem, więc, przed komputerem i włożyłem na głowę stary, nieużywany już kapelusz (wytłumaczę na końcu), by tak uzbrojony przytoczyć pewną opowieść sprzed wielu lat, którą dziwnym zbiegiem okoliczności pamiętam lepiej, niż kilka wczorajszych zdarzeń. Opowiadał mi ją kolega, w czasach wspólnych lat studiów, zatem musiało to być co najmniej 50 lat temu. Opowiadał tak barwnie i narracyjnie, że chyba właśnie dlatego pamiętam dokładnie tę, podobno autentyczną, historię. Czasem pamięć o jej filozoficzno-socjologicznym przesłaniu ujawnia stale aktualny potencjał użyteczności. Było więc tak:
Na stadionie, a może na boisku, zapewne Unii Oświęcim, bo kolega właśnie z Oświęcimia pochodził, drużyna gospodarzy rozgrywała mecz piłki nożnej z jakąś znaczącą wtedy drużyną ze Śląska. Mecz był chyba ważny, bo zgromadził licznie rozlokowaną wokół stadionu publiczność, odgrodzoną od murawy płotem z siatki. Wszyscy siedzieli, a wstawali jedynie w bardziej nerwowych momentach akcji na boisku. Zwracał uwagę mężczyzna dość powszednie ubrany, z ciekawym i eleganckim kapeluszem na głowie, który w ogóle nie siadał i przez cały czas poruszał się przy płocie. Przebierając rękami po siatce płotu, podążał zawsze w kierunku rozwijającej się aktualnie akcji na boisku i w pełni utrzymywał równowagę, mimo że dla wszystkich było jasne, że raczej nie jest trzeźwy.
W drużynie śląskiej wyróżniał się szczególnie niebezpieczny napastnik, który miał bardzo krzywe nogi, a przy tym niezwykle sprawnie manewrował piłką i raz po raz zagrażał bramce gospodarzy. Przy każdej jego akcji wielu kibiców wstawało z miejsc, tylko mężczyzna w kapeluszu znajdujący się najbliżej akcji, krzyczał i musiał być dobrze słyszalny: „Zostaw go! Puść go! Puść go! On się i tak som zabije!”. Ta sytuacja wiele razy się powtarzała, zanim doszło do szczególnej akcji, gdy krzywonogi przejął piłkę, wymanewrował kolejnych obrońców i samotnie, z wielką szybkością zmierzał do bramki gospodarzy. Ludzie powstali z siedzeń, a człowiek w kapeluszu krzyczał to swoje: „Puść go! On się i tak som zabije!”. Piłkarz oddał strzał z najbliższej odległości, przeniósł dwa metry ponad poprzeczką, ale nie mógł się zatrzymać i z całym impetem uderzając w słupek, osunął się na ziemię. Stadion zamarł z przerażenia, a współczucie dla przeciwnika, któremu w istocie nic poważnego się nie stało, było większe, niż ulga związana z brakiem utraty bramki. Po chwili wszyscy spojrzeli na mężczyznę, który już nie miał kapelusza na głowie, bo raz po raz wyrzucał go wysoko w górę z tryumfalnym okrzykiem: „A co? Nie mówiłem?”
Oglądam czasem te spektakle z Rzeplińskim (i nie tylko z nim) i tak sobie mruczę pod nosem: „Puść go! On się i tak sam wykończy!”. A teraz siedzę z tym starym kapeluszem na głowie i wciąż czekam na moment, kiedy będę mógł go wyrzucić w górę, z tryumfalnym: „A co? Nie mówiłem?”
Jestem emerytowanym profesorem w dziedzinie fizyki jądrowej. Zawsze występuję pod własnym nazwiskiem.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo