Jerzy Harasymowicz stał u początków poezji Jana Malika.
Wspominałem tu niedawno „Bożego Grajka”, Jana Malika z krakowskiego przedmieścia Zwierzyniec. Na Zwierzyńcu zetknął się on z poetą Jerzym Harasymowiczem (24 lipca minie 80. rocznica jego urodzin), zafascynowanym wówczas folklorem tego przedmieścia. Bo Zwierzyniec, z jego topografią, typami ludzkimi, ciekawą gwarą, fascynował wielu. Będąc trzy dni temu w schronisku młodzieżowym na zboczu Lubogoszczy w Beskidzie Wyspowym, usłyszałem, jak kilkunastoletni chłopiec wołał do kolegi: „Idźze, idźze bajokuuu!”. To typowe zwierzynieckie powiedzonko. „Bajoka” zastępował czasem „klarnet”. Warto przypomnieć, że rodowitym mieszkańcem tego przedmieścia był znany aktor Gustaw Holoubek.
Wracajmy jednak do Harasymowicza i Malika. Inspirowali się wzajemnie. Harasymowicz chłonął z opowieści Malika realia świata zwierzynieckiego, potem zaś świata Beskidów. Ze względów zdrowotnych, nie był zapalonym wędrowcem. Na góry patrzył często jedynie z okna taksówki. Jego wyobraźnia poetycka była jednak tak potężna, iż wielu czytelników jego beskidzkich wierszy jest przekonanych, że autor wędrował szlakami Beskidu Sądeckiego, Niskiego i Bieszczadów, i dotykał na ich szczytach buków i klonów. Harasymowicz zainspirował z kolei Malika do rysowania i pisania wierszy. Najpierw były to misterne rysunki Madonn, do trzeciego wydania „Madonn Polskich” Harasymowicza. Potem powstawały zaś niezwykłe Malikowe tryptyki: rysunek Madonny, jej rzeźba i wreszcie wiersz. Do tego dochodziły jeszcze fotografie rzeźb wykonywane w trawach beskidzkich zboczy.
Jan Malik opowiadał mi o tym w rozmowie, opublikowanej niegdyś na łamach krakowskiej edycji „Gościa Niedzielnego”.
X X X
Autor „Madonn polskich” i „Baru na Stawach” stał u początków Pańskiej drogi artystycznej.
Mój Ojciec a wraz z nim cała reszta naszej rodziny, był pasjonatem szopkarstwa. Ojciec nie tylko robił tradycyjne szopki krakowskie i nas tego uczył, ale urządzał żywe szopki, w których graliśmy. Te szopki były znane w naszej zwierzynieckiej okolicy. Ponieważ Jerzy Harasymowicz zainteresował się Zwierzyńcem, starym krakowskim przedmieściem, więc z czasem trafił i do naszej rodziny. Nasz zwierzyniecki dom przy ul. Królowej Jadwigi, był zawsze domem gościnnym. Drzwi prawie się u nas nie zamykały. Tak zresztą w ogóle było na Zwierzyńcu. Było biednie, ale za to znaliśmy się wszyscy i odwiedzali. Trafił do nas ok. 40 lat temu. Ja byłem wtedy młodym chłopakiem. W naszym domu sztuka była wciąż obecna. Czuliśmy się zaszczyceni, że taki znany poeta nas odwiedził. On szukał ludzi. U nich szukał inspiracji. Także u ludzi ze Zwierzyńca. Poznał p. Pudełko zwanego „Pasterzem”, opowiadano mu o pani Zarębiance, która trzymała krowy pobliżu placu Na Stawach. To była wiejska enklawa w mieście. Harasymowicz znajdował ciekawych mieszkańców Zwierzyńca wśród węglarzy, woźniców, bywalców piwiarni. Często rozmawiał z tymi rubasznymi, ale nie ordynarnymi ludźmi, mającymi często dużą wyobraźnię, poznając ich swoisty język. Tak powstawała w jego wyobraźni poetyckiej swoista mitologia zwierzyniecka, która przybrała kształt w wierszach z tomu „Bar na Stawach”, ilustrowanego zdjęciami Adama Bujaka. On był tak wrażliwy na język, że gdy użyłem jakiegoś słowa, które było dla niego ciekawe np. „ptaszarnia”, czy „różanka” (chmura o zachodzie Słońca), on od razu widział to obrazowo, jako materiał do pisania. Powolutku oswajaliśmy się ze sobą. Ludzi słuchał uważnie i potem to przetwarzał w swej wyobraźni. To słuchanie ludzi miało ogromny wpływ na to, co potem pisał. Zrozumiałem to, gdy kilka razy zabierał mnie w Beskid Niski (który wcześnie znałem już z moich wielokrotnych wędrówek). Jechaliśmy zawsze taksówką. Jerzy miał kłopoty z sercem więc sam nie mógł długo wędrować. Ja mu opowiadałem o tym, na co patrzyliśmy. A on powtarzał nieustannie: - Janie! Opowiadaj! Janie! Opowiadaj!. Byliśmy na Magurze Małastowskiej, w Bielance, Hańczowej, Wysowej, Tyliczu.
Ja lubię Beskid Niski, nie lubię zaś Tatr bo za wysokie; nawet Bieszczady są dla mnie za wysokie.
To nas też łączyło z Jerzym. On również nie lubił Tatr i w ogóle wysokich, strzelistych gór. Bo to góry dziewicze, gdzie można napotkać najwyżej ślady jakichś tragedii alpinistycznych. A Jerzy szukał miejsc, gdzie toczy się wartko życie. Urzekały go faliste, malownicze obrazy. Miał niesamowitą wyobraźnię malarską. Był po prostu malarzem słowa. Mniej może muzykiem słowa. Zresztą napisać utwór poetycki o dużej muzyczności, jest trudno. Użył kiedyś pięknego określenia „rysuję te góry i góry mnie rysują”. To dla mnie fundamentalne stwierdzenie stosunku artysty do opisywanej rzeczywistości. Brakuje teraz tego u wielu artystów.
A czy sam Harasymowicz był wielkim znawcą gór?
On miał przede wszystkim niesamowitą wyobraźnię, w której przetwarzał wszystko co usłyszał i zobaczył. Przekazał mi bezcenne wartości artystyczne, które potem przyświecały mi w tym co robiłem na niwie artystycznej. On odkrywał mi, że poetą nie jest ten kto jedynie pisze wiersza. Poeta powinien przede wszystkim żyć światem wyobraźni i metafory. Wspomniałem o tym, że Jerzy zasiał we mnie bezcenne wartości. Jego wizja świata była w rzeczywistości bardzo biblijna. On nigdy nie przestawał być poetą. Dlatego przy swym niełatwym charakterze, był człowiekiem wyjątkowym. Czytał też wyjątkowo pięknie swoje wiersze, wydobywając właściwe znaczenie słów. Najpiękniej wychodziło mu to w trakcie spotkań prywatnych. Lubił przychodzić do nas, czytać swoje teksty i patrzeć jak my je odbieramy. Czytał np. „Bosa na śniegu Madonna Łemków deszczem ma suknię spraną/I gnije twarzy pyzate drewno/Jak bukiet trzyma Kwiatoń”. Ja to mam w oczach! Bo Kwiatoń, kojarzący się z kwiatami, to nazwa rzeczywistej wsi łemkowskiej z piękną cerkwią. Tam jest taka kapliczka, gdzie jest właśnie taka Matka Boża. Oglądaliśmy to razem. On wsłuchiwał się w język ludzi i czerpał z niego tak, jak ktoś, kto bierze kwiatki polne i układa je w bukiet.
Wspomniał Pan, że Harasymowicz nie był człowiekiem łatwym. Z wdzięcznością jednak wspomina Pan to, że to ona namówił Pana, zainspirował, do rysowania i do pisania wierszy.
To było tak… On widział, że ja strugam swoje świątki. A byłem wtedy dopiero u początków tej pracy i jedyną osobą, która patrzyła na to życzliwie, była moja przyszła żona. Drugie wydanie znanego tomiku wierszy Jerzego „Madonny polskie” było ilustrowane fotografiami rzeźb polskich Madonn, wykonanych przez Jana Kurkiewicza, którego cyklem fotograficznym „Strachy polskie” Jerzy się bardzo fascynował. Kiedy przygotowywał kolejne wydanie, namawiał mnie, żebym zrobił ilustracje. Ale ja wtedy tylko rzeźbiłem. Nie czułem się na siłach rysować. Ale on przychodził codziennie i mnie namawiał. Wziąłem wreszcie kartkę Bristolu, stalówki, tusz i spróbowałem narysować Madonnę z Krużlowej. Potem próbowałem dalej. Wnikałem w teksty Jerzego. Szukałem w nich rozmaitych detali, których było tam sporo, i które byłyby w stanie kojarzyć rysunek z tekstem. Rysunki zaś wykonywałem po wielokroć ołówkiem, gumą do mazania usuwając fragmenty, które mi się nie podobały i dopiero gdy uznałem, że nabrały dostatecznej formy, chwytałem za tusz. Jerzy nękał redaktorów w Wydawnictwie Literackim, żeby zdecydowali się na wzięcie moich rysunków. Ja byłem przecież wówczas nikim jako rysownik, a tymczasem z wydawnictwem współpracowały wówczas takie tuzy jak choćby Janusz Bruchnalski. Kiedy tomik się ukazał, przyniósł mi kilka egzemplarzy i był dumny, że udało się przeforsować te moje rysunki. Ja zaś na znak naszej współpracy umieściłem na rysunku okładkowym tomiku…nasze figury. Uważne oko dostrzeże u dołu małe figury grubego i chudego.
Bez Harasymowicza nie byłoby pewnie także mojej poezji. Nie tylko zachęcił mnie w pierwszej połowie lat 70. do pisania, ale czytał i poprawiał to co napisałem. Dokonywał np. pewnych skrótów. Miało to sens. Wyczulił mnie na skrót słowa. Żeby tekst nie był przegadany, żeby nie było w nim za dużo przymiotników, żeby nie używać wytartych zwrotów: „szumi las”, „Słońca blask”, „woda lśni”. On był tytanem pracy nad słowem, nazywając się jednak skromnie „rzemieślnikiem słowa”. Pierwszą moją poetycką „Maryjką” była „Matka Boska Polna”. Rozpaliło się z czasem moje pisanie. Dawniej byłem bardzo wylewny, ale z czasem, m.in. pod wpływem Jerzego, stałem się bardziej oszczędny w słowach. Wspomniałem, że wiersze Harasymowicza nie były zbyt muzyczne. Nie wszystkie jednak! Do dziś śpiewam np. jego „Pieśń zimową”. Zainspirował ją widok cerkwi w Klimkówce, która miała na sobie istny las kopuł. Jerzy pisał: „Ile nieba wokół nas i jak szybko nieba gasną/Jakież w sercu stoi białe, ze stu cerkwi wielkie miasto”. To piękne słowa, szczególnie gdy odczytywać je głośno.
Nasza przyjaźń została po kilku latach zerwana przez Jerzego, niemniej do końca życia będę mu wdzięczny za to co uczynił dla mnie jako artysty i nie przestanę bardzo cenić jego poezji. Nie był człowiekiem łatwym we współżyciu. Teraz sądzę, że on nie był klasycznym egocentrykiem. Był bowiem skoncentrowany na dziele które tworzył a nie na sobie. To wielka różnica. Co do jego dzieł zaś, to nigdy dosyć ich przypominania. Np. za niedoceniony uważam tom „Polska weranda”. Dla mnie to jak „Pan Tadeusz” w miniaturze! Otwierający tom wiersz „Zaprosiłem ten dom”, czytam sobie często głośno. Bo tam jest miłość do Ojczyzny w stanie czystym, piękna miłość. Zarzucano mu niejednoznaczność postawy w stanie wojennym. Ale ja pamiętam, jak przeżywał w 1976 r. umieszczenie w konstytucji PRL słów o sojuszu ze Związkiem Sowieckim. –To już koniec Polski! – powiedział do mnie złamanym głosem. Bo on kochał Polskę; w jej ludziach i krajobrazach. A jego ułomności były niewspółmiernie małe w stosunku do dzieła które stworzył.
Inne tematy w dziale Kultura