Politycy i zaprzyjaźnione z nimi media zachłystują się od tygodni wizytą, która miała się odbyć, wizytą, która właśnie się odbywała, wizytą, która właśnie się zakończyła. Politycy i „nasze” jak mówi nasz największy reżyser filmowy, „zaprzyjaźnione” telewizje, nie mogły wyjść z zachwytu nad słowami Obamy o polskiej rewolucji, o polskim przykładzie w Europie i światowych aspiracjach Polski jeszcze za życia Tuska, Komorowskiego i Obamy. Panie prezenterski i panowie redaktorzy z TV1, TVN i Polsatu nie przyjmowali żadnej krytycznej uwagi dotyczącej wizyty, nie widzieli żadnej niestosowności w festiwalu wzajemnych komplementów. Kiedy wczoraj Justyna Pochanke usłyszała od któregoś ze swoich rozmówców, że Obama był może nieco za słodki, to ona oświadczyła, że ona lubi słodkich gości, którzy ze słodyczą mówią o Polsce.
- Bo to takie przyjemne – dodała w którymś ze swoich programów Monika Olejnik.
Z kim Polska zawarła ten propagandowy pakt? Czemu właśnie dziś Obama składa wizytę w Europie?
W polityce znana jest doskonale zasada eksportu wewnętrznych trudności lub propagandowych wrzutek. Tusk i Obama doskonale to potrafią i wiedzą co jest w grze: ten pierwszy walczy o wygraną w jesiennych wyborach, ten drugi o przyszłoroczną reelekcję. Obaj panowie nie cieszą się jakimś nadzwyczajnym narodowym entuzjazmem. Obaj niepewni są swego. Dla obu liczyć się więc będzie każdy polski głos: dla Tuska tu w Polsce i tam w Ameryce, dla Obamy tam, w USA.
Ameryka, nie kontestowany dotychczas światowy lider, czuje na sobie oddech Chin, czy Indii. Jeden tylko przykład obrazujący zmiany na światowej mapie technologii i gospodarki: za 8 lat Chiny wyprodukują 5.000.000 samochodów o napędzie z ogniw słonecznych. Stany Zjednoczone zrobią to nieco szybciej: z amerykańskich taśm zejdzie za 3 lata...1.000.000 aut. Mówił o tym prezydent USA w sposób jasny: „wszędzie na świecie obserwujemy dziś utratę znaczenia Ameryki i Europy”. Obama, wielki czarodziej, optymista i kandydat do reelekcji nie może się jednak poddawać tak szybko: „mówią, że nasz czas już minął, że przyjdą za chwilę nowi liderzy. To fałszywy argument. Czas naszej dominacji dopiero nadchodzi”.
Słowa takie nie robią już jednak wrażenia w Anglii. Tamtejsza prasa przypomina, że prezydent USA przemawiał w XI-wiecznej Westminster Hall, gdzie tworzono zręby angielskiego prawa. W takim otoczeniu Obama chciał zainaugurować początek swojej prezydenckiej kampanii. Anglicy takich rzeczy nie wybaczają. Jego przemówienie określono jako płaskie, i pozbawione pasji – podkreślają komentatorzy.
Tymczasem po drugiej stronie Atlantyku prognozy gospodarcze na najbliższe 10 lat nie napawają optymizmem. 30.000.000 Amerykanów żyje na granicy biedy. W marcu 2011 w Stanach zlikwidowano 663.000 miejsc pracy. Bezrobocie osiągnęło już dziś bez mała poziom 8,5 procent.
Amerykański kongres ustalił w ubiegłym roku, że limit akceptowanego zadłużenia kraju może wynieść maksimum 14,3 biliona dolarów. Tymczasem dług publiczny USA tuż przed wizytą Obamy w Europie przekroczył już 14 bilionów dolarów. Oznacza to, że przeciętny Amerykanin zadłużony jest na sumę 45.300 usd. Sekretarz skarbu ostrzega, że może to oznaczać konieczność drastycznych cięć budżetowych, podwyżkę podatków, utratę milionów miejsc pracy i recesję. Zachwiana zostanie i tak już kiepska pozycja dolara na rynkach walutowych.
Przeciwnicy Obamy twierdzą, że kraj wyniszczają kosztowne wojny i polityka zagraniczna, która kosztuje miliardy. Amerykańskie ekspedycje militarne na świecie były dotychczas prowadzone przy wsparciu europejskich sojuszników. Ale już dziś żaden Francuz, Anglik, Niemiec, czy Hiszpan, nie chce umierać za Iran, czy Afganistan. Zdecydowanie mniejsze jest także zaangażowanie USA dla spraw europejskich. Kiedy Dawid Cameron i Nicolas Sarkozy podczas paryskiego szczytu G8 prosili Obamę o wsparcie militarne w Libii, prezydent USA wyraził się jasno: Ameryka chce odgrywać w Afryce rolę wyłącznie pomocniczą. Do militarnych przygód pozostają więc tylko najwierniejsi z wierny, chłopcy znad Wisły, którzy przeliczają ryzyko na dolary, bo w kraju bieda.
Dług publiczny w Polsce, jak na warunki naszej gospodarki jest również astronomiczny. Każdej doby na zegarze Balcerowicza w centrum Warszawy polskie zadłużenie wzrasta o 156.000.000 złotych. Suma zadłużenie zbliża się wielkimi krokami do 800.000.000 złotych Osiemset miliardów! Oznacza to, że każdy z nas jest zadłużony dziś przez państwo na kwotę blisko 20.000 złotych.
- Tak duży dług hamuje rozwój, bo zamiast inwestować wydajemy pieniądze na raty i odsetki – mówi Balcerowicz.
Profesor Gomułka, który przez kilka miesięcy był podsekretarzem stanu w ministerstwie finansów twierdzi, że na odsetki wydajemy rocznie 37.000.000.000 złotych. Oznacza to, że każdy z nas płaci rocznie z własnej kieszeni 1000 złotych na obsługę państwowego zadłużenia.
Na co idą te pieniądze?
- W 1990 roku w administracji publicznej pracowało 159.000 ludzi. Dziś mamy ponad 430.000 funkcjonariuszy państwowych. Tusk wypłaca im w ciągu roku 20.000.000.000 złotych – mówi profesor Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP.
Olbrzymia ilość państwowych pieniędzy idzie na wojsko. Zawodowa armia kosztuje nas rocznie 27.500.000.000 złotych (dwadzieścia siedem miliardów!, według założeń budżetowych na 2012 r). To o 7 procent więcej, niż w 2010 roku. To 2 procent PBK. Część tych pieniędzy przeznacza się na utrzymanie polskich kontyngentów u boku naszych amerykańskich sojuszników.
Gdy w czasach komunistycznych byliśmy wiernym sojusznikiem Moskwy, towarzysz Breżniew przyjeżdżał i namiętnie całował w usta naszych przywódców. Czy Barack Obama ma być dzisiaj gorszy, skoro naszych przywódców: Tuska i Komorowskiego łączy z nim taki sam jak dawniej związek stanów wyższej konieczności?
Inne tematy w dziale Polityka