Wściekłość i ból, gdy słucha się i patrzy na tę polską bezsilność w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Wściekłość i ból tym bardziej, gdy widzi się, z jaką determinacją inne rządy i nacje dbają o wydobycie prawdy, o godny pochówek ofiar i zadośćuczynienie ich bliskim.
Wczoraj o świcie, w towarzystwie wojskowej eskorty marynarki wojennej przybił do portu w Bayonne we Francji statek ze 104 ciałami ofiar wypadku Airbus330, który 1 czerwca 2009 r. rozbił się nad Atlantykiem z 228 pasażerami na pokładzie.
Początkowo niewiele wiedziano o tej tragedii. Airbus wykonywał tego dnia lot numer AF447 z Rio do Paryża. O godzinie 1.35 kontakt z samolotem został przerwany. Aparat znajdował się gdzieś nad Atlantykiem, w środku drogi pomiędzy wybrzeżami Brazylii i Afryki.
Na próżno szukano czarnych skrzynek. Mimo wspólnych francusko – brazylijskich wysiłków, mimo gigantycznej pomocy logistycznej ze strony rządu Stanów Zjednoczonych, marynarki wojennej tego kraju, firmy Phoenix International i francuskiego Alcatel – Lucent, wszystko szło na marne. Ale wkrótce po zaginięciu samolotu z oceanu wyłowiono pierwsze szczątki. Udało się je zidentyfikować. To przybliżyło Francuzów do tego, czego po katastrofie szuka sie zawsze – do czarnych skrzynek.
Nam pod Smoleńskiem nie pomagał nikt. Rosjanie przejęli śledztwo, Unia zamknęła usta, a pytania Macierewicza i Fotygi do Stanów Zjednoczonych uznano ustami Grasia za zdradę stanu.
Jednak dopiero tej wiosny, niemal po dwóch latach od katastrofy, w trakcie piątej próby, udało się zlokalizować czarne skrzynki Airbusa. Leżały one na dnie Południowego Atlantyku, 800 mil morskich od wybrzeża Brazylii na głębokości 4.000 metrów.
W ciągu dwóch miesięcy, dzień po dniu, wydobywano z dna czarne skrzynki, kalkulatory, sterowniki, rejestratory, zasobniki, które zawierały jakiekolwiek informacje o locie.
I wydobywano zwłoki.
Oblicza się, że operacja ta, sfinansowana całkowicie przez francuski rząd kosztowała 5.000.000 euro.
Nas śledztwo nie kosztuje nic, nie licząc kosztów podróży dostojników państwowych do Moskwy, aby podziękować Rosji za owocną współpracę. A dopiero dziś, w piętnastym miesiącu śledztwa, z Moskwy wrócili eksperci, którym podobno Rosjanie udostępnili rejestratory lotu.
Od momentu wydobycia czarnych skrzynek Airbusa zaczęły się, jak się później okaże, niezwykle trafne spekulacje. Rozpoczął je w maju Wall Street Journal twierdząc, że piloci Airbusa330 byli zdezorientowani dziwnymi wskazaniami urządzeń pokładowych dotyczącymi prędkości i w decydującej fazie lotu nie regulowali właściwie ciągu silników. A ta decydująca faza lotu miała miejsce o godzinie 2.05, gdy Airbus z Rio kontynuował lot w linii prostej w przeciwieństwie do innych samolotów w tym obszarze, które wykonywały manewr dziesiątków mil, aby ominąć strefę turbulencji. Niemiecki Spiegel ustalił, że w tym momencie w kokpicie Airbusa nie było komendanta. Odpoczywał. Francuska prasa zachowała wobec tych amerykańskich czy niemieckich enuncjacji prasowych niezwykły dystans. Cytowała je tylko. Bez komentarza.
Zdecydowana większość polskich środków masowego przekazu: radio, telewizja, prasa, powtarzała rosyjskie lub polskie tezy oskarżając pilotów, członków delegacji, którzy ponieśli śmierć, prezydenta lub jego brata.
A francuski samolot dopiero o godzinie 2.10 dokonuje próby ominięcia potężnego cumulonimbusa. To wróg żeglarzy i lotników, chmura, która może osiągnąć wysokość 18 kilometrów. Airbus wchodzi w to piekło. Następuje turbulencja. Dodatkowo, i to jest zdaje się główna przyczyna tragedii, zamarzają sondy Pitot.
Sonda Pitot przekazuje pilotom informację o prędkości samolotu. A ten parametr odgrywa przecież kapitalną, i determinującą role przy określaniu innych faktorów położenia i zachowania się samolotu. Dwa lata przed tragicznym lotem Airbusa330 z Rio do Paryża stwierdzono przypadki zamarznięcia sondy Pitot typ Thales model AA. Dlatego producent tych urządzeń zalecał stosowanie nowego modelu sondy, sondy model BA. Piloci wiedzieli o tym zaleceniu i żądali zmian. Niestety, Air France zwlekała z wymianą urządzeń. Tak więc Airbus330, lot AF447 był wyposażony w sondy typ Thales model AA.
Naszego Tu-154M przygotowywali do ostatnich lotów rosyjscy specjaliści. Polscy wojskowi z ministrem Klichem na czele, którzy przejmowali maszynę nie mieli żadnych wątpliwości co do aparatury kontrolnej na pokładzie rządowego samolotu.
Co więcej, okazuje się, że piloci Air France nigdy nie ćwiczyli na symulatorze sytuacji, która zdarzyła się w trakcie lotu AF447!
Nasi też nie ćwiczyli. Po co – stwierdził jakiś skąpiec z MON?
Gorzej, piloci Air France twierdzą, że narodowy przewoźnik dostarczył załodze lotu AF447 prognozę pogody sprzed 24 godzin przed rozpoczęciem feralnego lotu. Informacja nie wskazywała więc potężnego cumulonimbusa. Natomiast mapa satelitarna, która ukazała się w dniu lotu informuje o potężnym nagromadzeniu się chmur w strefie, w której samolot miał się znaleźć 6 godzin później. Niestety, ta informacja nigdy nie dotarła do załogi lotu AF447.
Nasi startowali z Warszawy przy pięknej, kwietniowej pogodzie. Nikt nie uprzedzał ich o możliwości załamania się pogody. Dlatego w Smoleńsku wpadli we mgłę z której wyzierała śmierć.
Ale wróćmy znów na pokład francuskiego samolotu. O godzinie 2.08 załoga dostrzega niebezpieczeństwo i zmienia kurs o 12 stopni. Ale jest już zbyt późno i samolot wpada w gigantyczną chmurę. Następują turbulencje. O godzinie 2.10 sonda Pitot przestaje działać i zegary pokładowe wskazują jakieś zwariowane informacje o prędkości samolotu. Pilot automatyczny jest wyłączony. Załoga próbuje kontrolować maszynę za pomocą sterowania ręcznego. Kończy się to utratą kontroli nad maszyną. Kapitan wraca do kokpitu, ale jest już za późno. Airbus z wysokości 35.000 szybuje najpierw na 38.000 stóp. Później pada komenda „stop”. I nagle, w ciągu 3 minut 30 sekund, samolot traci wysokość , jest niesterowalny...
Tyle można było odczytać z czarnych skrzynek po tym, jak przez dwa lata przeleżały one na głębokości niemal 4.000 m.
Nasze leżały kila godzin w smoleńskim błocie. I do dziś nie wiadomo, co i kto z nich odczytał. Dziś mają wrócić nasi eksperci, którym podobno udostępniono nagrania.
Najdrobniejsze części Airbusa330 wyłowione z głębin Atlantyku przetransportowane zostały statkiem o nazwie Ile-de-Seine do Tuluzy, gdzie złożono je w hangarze nadzorowanym przez sekcję uzbrojenia francuskiego ministerstwa obrony.
Nasz rządowy Tu-154M rdzewieje od ponad roku pod namiotem gdzieś pod Smoleńskiem.
Identyfikacja ofiar katastrofy z 2009 roku odbywać się będzie we Francji na podstawie zwyczajowych w przypadku wszelkiego typu katastrof procedur. Porównywać się więc będzie materiał ante mortem i post mortem. Materiał ante mortem to ADN osób najbliższych, biżuteria, historie choroby, przebyte operacje. Materiał post mortem zbierany jest przez anatomopatologów wykonujących sekcje. Całość wprowadza się do komputera, który wskaże ewentualny związek pomiędzy obu rodzajami danych. Następnie zbierze się komisja identyfikacyjna, która spróbuje ustalić tożsamość osób. W przypadku 50 ciał wyłowionych po katastrofie już w 2009 roku procedura identyfikacyjna trwała dwa miesiące.
Rosjanie dokonali identyfikacji ofiar katastrofy smoleńskiej w znacznie krótszym czasie. Tyle tylko, że gdy rodziny zapoznały się z protokołami sekcji zwłok, ogarnęła ich trwoga, gdyż nie zgadzały się zupełnie podstawowe informacje o ofiarach.
Na pokładzie samolotu, który odbywał lot numer AF447 znajdował się między innymi przedstawiciel grupy ThyssenKrupp w Brazylii i prezes grupy Michelin w Rio.
Na pokładzie polskiego tupolewa dwóch prezydentów, generalicja, przedstawiciele wszystkich partii politycznych, legendy „Solidarności”, duchowni, członkowie Rodzin katyńskich...
Życie człowieka warte jest w Stanach Zjednoczonych od 3 do 4 milionów dolarów. We Francji wysokość odszkodowania za stratę najbliższego rzadko przekracza sumę 1 miliona euro. Członkowie rodzin ofiar Concorde, który rozbił się pod Paryżem w 2000 roku otrzymały średnio po 1,18 miliona euro.
Nikt na świecie nie jest chyba w stanie wyobrazić sobie śmierci, a więc tym bardziej nie jest w stanie wycenić życia prezydenta Francji, czy Stanów Zjednoczonych.
Najbliżsi ofiar smoleńskich dostają po 250.000 złotych. To około 63.000 euro. Albo 91.000 dolarów.
Więc gdy czytam i podziwiam Francuzów za upór, konsekwencję i pietyzm w sprawie ofiar katastrofy w 2009 roku, i gdy myślę o tragedii smoleńskiej, o kłamstwach, o politycznych machlojkach nad trumnami, to ogarnia mnie wściekłość i ból. Bo jak Polska potraktowała swoich prezydentów.
Inne tematy w dziale Polityka