Histeria wokółkatarynowa nie znika, ale jakby opada - może w końcu można skrobnąć o czymś, co jest istotne, a nie o "Dzienniku". Post miałem gotów w piątek. Teraz wklejam praktycznie bez zmian, bo choć minęły dwie doby, rzecz widzę tak samo: Lech Kaczyński powinien unikać mówienia o gospodarce.
W prezydenckim orędziu w Sejmie padły ostre słowa. Najcięższy zarzut brzmiał, że rząd "zataja dane", np. o deficycie. Dane, które utajniają się wszakże same - deficyt za 2009 będzie znany wiosną przyszłego roku.
Prezydent mówił, że chce udziału swego i opozycji w dyskusji z rządem o pakcie antykryzysowym. Ale chcąc dialogu nie występowałby tak agresywnie: wskazałby choć kilka sfer, w których się z rządem zgadza lub widzi szansę porozumienia. Nie wskazał ani jednej.
Chcąc pokazać powagę sytuacji wskazałby zagrożenie, o którym dotąd nie było mowy. A powtórzył to, co od dawna mówi opozycja i wielu obserwatorów.
Chciał poważnie zaproponować obniżkę VATu do 18%? To mógł zrobić rząd PiSu w 2006, gdy czas sprzyjał. Dziś wciąż to zrobić można (i ja bym to zrobił), ale ze świadomością, że gospodarkę pobudziłoby to za dwa-trzy lata. Dziś tylko zwiększyłoby deficyt - o jakieś 20 mld zł w skali roku.
Pozostaje wniosek, że prezydent chciał dać pstryczka rządowi. I dał. IMHO mniej skutecznego niż samobóje, które rząd Donalda Tuska strzela sam sobie. Wpadkę zanotowali też zwolennicy prezydenta - twierdząc, jakoby konstytucja zakazywała komentowania orędzia. I gdyby Jan Vincent-Rostowski nie wszedł na trybunę i nie zaczął mówić - czego zaiste wystrzegać się powinien jak ognia - obóz prezydencki zanotowałby znaczącą porażkę.
Inne tematy w dziale Polityka