W RPA dziś grad bramek. W debacie Kaczyński-Komorowski nie padła żadna. Ani do przerwy, ani w normalnym czasie, ani w dogrywce, ani nawet w rzutach karnych. Ligowa szarzyzna, obaj panowie odbębnili obowiązek, a ich sztaby emocjonują się teraz analizując drobne starcia w środku pola.
Bohaterkami debaty były dziennikarki prowadzące. Robiły wszystko, by uniknąć zarzutu, że komuś sprzyjają. Tępiły każdą próbę bezpośredniej rozmowy kandydatów. Rozumiem, że dbały o prezestrzeganie zasad ponoć wcześniej ustalonych przez innych, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zabiły cień szansy na prawdziwą debatę.
Kaczyński, wbrew obawom moich pisolubnych przyjaciół z s24, nie dał się sprowokować, choć też Komorowski rzadko próbował wyprowadzić rywala z równowagi. Prezes PiSu popełnił jeden błąd- gdy w wątku gospodarki apelował do marszałka, by ten "nie korzystał z tego, że niektórzy, którzy nas oglądają, nie znają realiów". Nikt nie lubi, gdy mu się mówi, że czegoś nie rozumie, bo za mało wie. Ale Komorowski chyba tego nie zauważył, bo nie zareagował.
Marszałek niewątpliwie górował nad rywalem demagogią. Dlaczego? Bo... dużo częściej odwoływał się do konkretów. Były to wszakże rzeczy drobne, jak owe "Orliki" mające dowodzić, iż PO nie dzieli Polski na "A" i "B". Zapytać można: gdzie Rzym, gdzie Krym - ale obawiam się, że tymi konkrecikami Komorowski zrobił lepsze wrażenie na wielu widzach. Nie od dziś wiadomo, że demagogia popłaca.
Obaj kandydaci twardo omijali niemal wszystkie pytania o nazwiska przyszłych najbliższych współpracowników, choć na świecie ujawnianie takich planów to norma. Za nami zatem pierwsza antydebata antykandydatów. Szkoda, że wybory są prawdziwe.
Inne tematy w dziale Polityka
