Bogusław Sonik. Facet z Krakowa. Europoseł Platformy. Od dziś jednak także symbol dylematu, który ma nie on, lecz polskie partie polityczne: po co nam Parlament Europejski? Co mamy w nim robić?
Sonika znam trochę. Niezbyt blisko. Ale długo: 28 lat. Gdy owiany legendą działacza SKS stawiał pierwsze kroki w małopolskiej "Solidarności", łatwo mu nie było. Miał bowiem jedną wadę: nie lubił za dużo gadać. Wolał coś robić. I tak mu zostało.
W obecnej kadencji PE miałem okazję z nim pogadać może trzy-cztery razy. Wiem jedno: on nie miał wątpliwości, po co siedzi w Strasburgu i Brukseli. Rozumiał, jak to działa, wiedział, gdzie można coś ugrać dla Polski, a gdzie nie warto. Nie rozumiał tylko jednego: wagi autopromocji.
Nic dziwnego, że w kolejnych wyborach PO proponuje mu dalekie miejsce na liście. Sonik nie jest ani Danutą Hübner, ani Marianem Krzaklewskim. Za pomocą Sonika nie można mrugnąć okiem do żadnego znaczącego środowiska ani elektoratu.
Czy PiS znajdzie dla Sonika lepsze miejsce na swoich listach? Czy Sonik się zdecyduje? Dla polskiej reprezentacji w PE byłoby dobrze. Dla samego Sonika - niekoniecznie, bo jeśli się w PiS znajdzie, szybko się zorientuje, że i tu wzięli go nie dla jego umiejętności, lecz dla medialnego efektu spektakularnego transferu.
Medialnie atrakcyjnymi kandydatami do PE są moje rudzielce. Jeśli tylko namówię je do sensacyjnych wyznań o tym, jak będąc bliźniakami skutecznie bawić się w politykę.
PS. 17.45 - ze słów Donalda Tuska wynika, że w nowej wersji list PO Sonik jest na 1. miejscu w Małopolsce. Sprawie się więc zapewne zdezaktualizowała.
ZA TO WIOSNA TEGO ROKU JAK NIGDY, WYSTARCZY ZERKNĄĆ.
Inne tematy w dziale Polityka