Łukasz Kowalczyk
Niedomknięte drzwi
Nie wiem, dlaczego we Francji w zeszłym roku sprzedało się sześć milionów „Obcego”. Być może kazano licealistom kupić sobie własne egzemplarze, by nie musieli polegać na tych należących do rodziców. A być może wchodzące z oporami w dorosłość francuskie pokolenie emo zorientowało się samo. Któremuś na lekcji wypadła z ucha słuchawka i miał szansę usłyszeć, że Camus mówi to samo, co oni, tylko bezczelniej, poprawniej i z lepiej maskowaną agresją. I starsi się wcale z niego nie śmieją.
Ponadto Camus obdarzony został przez przychylnych mu bogów kilkoma istotnymi zaletami. Należą do nich: odporność na heglowska toksynę (po ukąszeniu), miła powierzchowność, słuszne pochodzenie i pracowitość, której mdły smak przyprawiał szczyptą bezczelności geniusza-samouka. Wreszcie – uprzejme, ale nie nachalne zainteresowanie otaczającą go rzeczywistością i dawanie mu świadectwa w językowo perfekcyjnych formułach. Wszystko to, przypieczętowane Noblem, predestynowało go do roli hitu produkcji kulturowej Republiki Francuskiej. I to nie tylko na wymagający rynek wewnętrzny, ale i na eksport.
Jednak najważniejszą zaletą Camusa pozostaje zwyczaj pozostawiania niedomkniętych drzwi. Nierzucające się w oczy pozostawienie niedomkniętych drzwi jest dla pisarza, który chce być czytany, umiejętnością najwyższej wagi.
Camus stosuje ten gest nie tylko w stosunku do swojej twórczości literackiej, ale także eseistyki filozoficznej. Oto „Człowiek zbuntowany”. Brniemy przez katalog typów i podtypów buntu, buntownictwa i buntowniczości, podziwiamy erudycję, biblioteczną solidność kategoryzacji, przejrzysty, logiczny i rozgałęziony system przegródek i odnośników, dzięki któremu na arkę buntowników udało się Autorowi zasadnie wpuścić właściwie wszystkich, którzy coś dlań znaczą. Uratowani przed potopem niewolniczego permisywizmu spoczywają obok siebie na pokładzie: jagnię u boku lwa, Bakunin obok Rimbauda, Marks i Epikur, Balzac oraz de Sade, Proust tuż przy Dostojewskim. Spoglądamy na tych duchowych emigrantów z szacunkiem, ale czy naprawdę interesuje nas, dokąd płyną? Przecież patrzymy na arkę tylko jednym okiem, drugim łypiemy cały czas przez niedomknięte drzwi. Widzimy tam Autora. Na jego twarzy odbijają się emocje i wysiłek. Nie ma tu mowy o oszustwie czy pozie. Te retoryczne pytania z kamiennymi znakami zapytania. Miotanie powszechnikami. Krzyk. Żyletki cytatów. Jakie szczęście, że Autor przez roztargnienie zostawił niedomknięte drzwi i że możemy to wszystko zobaczyć. Gdzieś na horyzoncie, nieodprowadzany wzrokiem, znika okręt z buntowniczym Epikurem, a my wpatrujemy się urzeczeni w Camusa. Wreszcie z żalem zamykamy książkę, zamykamy cicho drzwi. Wynosimy w plecaku jego prywatne słowa, oddalamy się na palcach krokiem złodzieja, zażenowani, ale wzbogaceni ponad oczekiwanie.
Powieść Camusa, która, moim zdaniem, technikę niedomkniętych drzwi wynosi na wyżyny, to „Upadek”. Fabuła pierwszego rzędu jest prosta. Podróżny przybywa do Amsterdamu na kilka dni i tam spotyka niejakiego Jeana-Baptiste’a Clamance’a. Jean-Baptiste, podobnie do nominalnego głównego bohatera, jest paryżaninem, lecz w przeciwieństwie doń jest gadatliwy i mieszka w Amsterdamie na stałe. Książka to jego monolog. Tym samym Jean-Baptiste zagarnia główny atrybut protagonisty: uwagę czytelnika. Najpierw opisuje Amsterdam. To zrozumiałe. Zarówno główny bohater, który jest tu po raz pierwszy, jak i czytelnik, którego w Amsterdamie nie ma, chętnie się czegoś o tym mieście dowiedzą. Potem niepostrzeżenie przechodzi do oceny mieszkańców, ekstrapoluje mieszkańców, ekstrapoluje oceny, rozciąga sieć generalizacji i łapie w nią wszystkich bliźnich. Wyrafinowany, autoironiczny język, którego jasność rodzi się z elegancji usprawiedliwia takie szarże. Niemniej, ten właśnie język powoduje, że Jean-Baptiste traci samodzielność egzystencji. Camus znowu zostawił niedomknięte drzwi. Jean-Baptiste, adwokat, staje się bezpodmiotowym kunsztem oratorskim. Słowa są wypowiadane przez adwokata, ale ich znaczenie sączy się zza drzwi.
Jean-Baptiste opowiada nominalnemu bohaterowi powieści swoje życie. Wprost, z intymnymi szczegółami, fakt za faktem. Czegóż to w życiu Jean-Baptiste nie doświadczył. Sława, samozadowolenie i ludzki szacunek, niechęć do tego szacunku, powodzenie, narcyzm, filantropizm przy zupełnym braku empatii, okrucieństwo, poobozowe traumy, faryzeizm, aleksytymia, tchórzostwo i egotyzm, rozpusta, alkoholizm, głód nieśmiertelności i emocjonalny flagelantyzm. Osądzanie, bycie osądzanym i wreszcie ostateczna ucieczka („rzecz w tym, żeby uniemożliwić sąd”). Na koniec rzucane w gorączce, quasi-gnostyckie bluźnierstwa. Jean-Baptiste będzie sobie dalej umierał wśród holenderskich mgieł od nadużywania jałowcówki i poczucia winy, jego milczący interlokutor wraca do Paryża, a czytelnik wynotowuje rzeczy, które są nie tak.
Po pierwsze, w światach literackich postaci do istnienia powołuje potrzeba. Tutaj główny bohater jest narracyjnym manekinem. Główny, bezimienny bohater „Upadku” nie istnieje. Po drugie, zwykle to przeżycia uwiarygodniają bohatera literackiego, nie na odwrót. Tutaj zaś wypadki życiowe Jeana-Baptiste’a, nabierają wiarygodności i znaczenia dopiero gdy podstawimy pod jego osobę sekwencję ulubionych archetypów Camusa, takich jak: Lucyfer, Prometeusz, Narcyz, Adam Kadmon i Beatrycze, a następnie każemy im grać w piłkę zdarzeniami.
I dlatego chociaż trudno przejąć się tym, co jedna nieistniejąca postać literacka opowiedziała drugiej, „Upadek” pozostanie dla mnie jedną z najbardziej oryginalnie skonstruowanych powieści współczesnych. Żadnej fabuły, żadnych bohaterów – tylko autor i czytelnik. I dwoje uchylonych drzwi w amfiladzie. Rolą pierwszych jest ograniczenie czytelnikowi pola widzenia i sprowadzenie do roli voyerysty. Rolą drugich – zapewnienie autorowi jednocześnie ochrony i swobody głosu. Sens powieści kryje się w dystansie pomiędzy jedynymi a drugimi drzwiami.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
** Tekst ukazał się w Temacie Tygodnia w „Kulturze Liberalnej” nr 59 (9/2010) z 23 lutego 2010 r.
Inne tematy w dziale Kultura