Kultura Liberalna Kultura Liberalna
358
BLOG

LAM: Iwaszkiewicz- patriota pochylający się nad powojenną Polską

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Kultura Obserwuj notkę 1

 

Artykuł ukazał się w Temacie Tygodnia w„Kulturze Liberalnej” nr 61 (11/2010) z 16 marca 2010 r.

Szanowni Państwo,

spory o polskie autorytety są gorące. W tym miesiącu mija 30 lat od śmierci ostatniego i zapewne najbardziej kontrowersyjnego ze Skamandrytów. Czy dziś lepiej wiemy, kim był Jarosław Iwaszkiewicz? Czy ten wybitny pisarz – o niespójnym życiorysie – nie jest przypadkiem najlepszym punktem odniesienia dla refleksji nad polskim XX stuleciem? Kłopot z Iwaszkiewiczem to wyzwanie.

Zapraszamy zatem Państwa na spotkanie: „Iwaszkiewicz. Mężczyzna: pisarz – mąż – Polak – ojciec – kochanek” już jutro, w Klubie Chłodna 25, o godzinie 19.00. W spotkaniu udział wezmą: Tomasz Łubieński, Cezary Polak, Radosław Romaniukoraz Justyna Sobolewska. Gościem specjalnym debaty będzie Maria Iwaszkiewicz. Całość poprowadzi Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”. Spotkanie organizujemy we współpracy z „Kulturą”, dodatkiem do „Dziennika Gazety Prawnej”, Wydawnictwem „Czytelnik”, Państwowym Instytutem Wydawniczym oraz warszawskim Klubem Chłodna 25. Zapraszamy także do lektury Tematu Tygodnia, w którym o Iwaszkiewiczu piszą: Andrzej Lam, historyk i krytyk literatury oraz Jarosław Kuisz.

Zapraszamy!

 

Andrzej Lam

Iwaszkiewicz z „Dzienników”

Szukam słowa, którym można by określić stan umysłu, jaki kojarzy się z Iwaszkiewiczem. I nie znajduję innego, jak modestiai securitas. W istocie, był pisarzem, który kwestionując trwałość czegokolwiek, co przeżywa i tworzy człowiek, dawał zarazem w trudnych chwilach poczucie bezpieczeństwa. Żył oto wśród nas ktoś dobrze znany, kto zdolny jest wnikać w najskrytsze zakamarki duszy i odczytywać najbardziej powikłane ścieżki ludzkich losów. A przy tym niezawodny znawca europejskiej kultury.

Na planie świadomości społecznej to poczucie znaczyło wiele dla tych, którzy nie potrafili uwolnić się od kompleksu polskiej prowincji, niedorastania do świata, ale również niedocenienia i bycia ofiarą. Gombrowicz ratował się przed tym kompleksem – i próbował go leczyć u innych – karykaturalnym wyolbrzymieniem i przewróceniem na drugą stronę. Czasem z taką ostentacją, że wbijał się on w głowę jeszcze dokuczliwszym ćwiekiem. Iwaszkiewicz, jak niegdyś Chopin, mógł sobie pozwolić na to, aby ten kompleks po prostu ignorować. Głęboko rozumiał i kochał polskość w jej historycznych przejawach (także współczesnych: „jesteśmy zbyt inteligentni jak na nasze położenie geograficzne” – mawiał). Jego polskie pejzaże są tak piękne i bolesne, że wyciskają łzy z oczu. A pejzaże włoskie, niemieckie, skandynawskie czy rosyjskie tak nasycone skojarzeniami, że od razu się w nich mieszka, nie poznawszy ich wprzódy.

Czuł się swobodnie w każdym miejscu Europy i w każdym towarzystwie. Wśród osób koronowanych, noszących birety uczonych, szarfy prezydentów i nawet papieską tiarę. A przy tym „niska sfera” pociągała go równie silnie, co „wysoka”. Jeżeli nie silniej. Kiedy wyraził życzenie, aby pochowano go w mundurze górnika (co niektórym wydało się kabotyństwem), myślał zapewne nie o gierkowskich zaszczytach, ale o symbolice drążenia ziemi, i może zabrzmiała mu w uszach „Pieśń górnika” Novalisa: „Ten jest panem ziemi, kto mierzy jej głębie”.

W niepodległej Polsce bezpiecznie było przeżywać świat z Iwaszkiewiczem, ponieważ jego twórczość, wolna od narastającej nienawiści, rysowała projekt przyszłej Europy. Projekt ten mógł wówczas wydawać się równie beznadziejny, jak w Polsce Ludowej wiara w oświecenie jej władców. Wiersz do niemieckiego poety, przyjaciela-wroga, zapowiadał, że „…jeśli kiedy staniemy naprzeciw siebie z orężem… w zderzeniu piorunowym miłość się nasza ziści”. To właśnie wtedy udał się pod skrzydła autora „Powrotu do Europy” szukający własnej drogi Miłosz. A w czasie okupacji znów najbezpieczniej było na Stawisku. Rówieśnicy, starsi pisarze i młodzież literacka uważali je za kawałek wolnej Polski.

Prawdziwe schody zaczęły się po wojnie. W wydanym ostatnio drugim tomie „Dzienników” nie może nie budzić zdumienia zapis takiej ufności wobec Bolesława Bieruta, jakiej nie okazał potem żadnemu innemu dysponentowi Polski Ludowej. I to już po jego śmierci, a więc po słynnym destalinizacyjnym referacie za wschodnią ścianą. Wierny sobie, chciał przekazać to odczucie potomnym, bo przecież mógł usunąć ten epizod z diariusza, gdyby po latach wydał mu się wstydliwy.

Tymczasem jeszcze pół roku po Październiku, kiedy w Polsce grzmiało od gorących rozliczeń, Iwaszkiewicz zanotował: „Mnie naprawdę zdawało się, że inaczej być nie może, że Bierut obrał jedyną właściwą drogę (w pewnym momencie tak było)”. Na nic zdałoby się tłumaczenie, że był to wynikający z ludzkiej słabości bilans strat i zysków, żywiony złudzeniem, że „można było wierszem do Bieruta okupić »Warkocz jesieni« – skoro i »Fama«, i »Borsuk« leżały latami w szufladzie”. Pisał to bezpośrednio po lekturze wydanych przez paryską „Kulturę” pamiętników Stefana Korbońskiego „W imieniu Rzeczypospolitej”, na które zareagował bardzo ostro: „Ja też byłem ślepy wtedy [podczas obrony Moskwy i Stalingradu], ale jednak bardziej rozumiałem, co się dzieje, a w każdym razie wiedziałem, jak się potoczą wypadki w razie zwycięstwa – nieuniknionego – Sowietów. Innego wyjścia z naszej sytuacji nie było – i to należało przewidzieć”.

Ale czy da się to wyjaśnić w sytuacji, kiedy po dwudziestu latach istnienia nieskrępowanego piśmiennictwa historycznego biograf Kapuścińskiego dziwi się, jak dał się wtedy otumanić ambitny dwudziestolatek z doświadczeniem – wobec Iwaszkiewiczowskiego – żadnym?

Potrzeba posiadania własnego państwa była u Iwaszkiewicza, podobnie jak u wielu wówczas Polaków, tak silna, że uznał Polskę powojenną za postać jej istnienia jedynie w ówczesnych warunkach możliwą, a zaprzeczenie ex post wydałoby się mu zapewne fałszowaniem historii i w świetle własnych doświadczeń (także pomyłek, za które się odpowiada) czymś niecałkiem honorowym. Nawet jeżeli ta prawda nie brzmi dziś przyjemnie, nie da się go bez niej jako pisarza i człowieka zrozumieć. Ale to wysokie uznanie? Można tylko w tym miejscu dodać, że zapiski w „Dziennikach” z pierwszej połowy lat 50., zawierające prawie wyłącznie wrażenia z podróży – do Paryża. Rzymu, Neapolu, Sandomierza, Brukseli – zaczynają się uwagą: „Któregoś wieczora czytałem Zygmuntowi Kał[użyńskiemu] i Jurkowi [Lisowskiemu] »Podróż do Patagonii« (…), mam wrażenie, że w kraju przeszło [to] bez echa, jeżeli takim echem nie jest odebranie redakcji Wyce i przeniesienie »Twórczości« do Warszawy. Przypuszczam, że teraz nie będę miał rajskiego życia w Polsce, ucieczka jedynie w Chopinie i Bachu”. Aby odtworzyć, jakie to życie było naprawdę, trzeba by sięgnąć do innych niż „Dzienniki” świadectw.

Jest pewne, że za swoje powołanie uznał zapewnienie ciągłości polskiej kultury, jej związków z Zachodem – wbrew „żelaznej kurtynie”, której istnienia jakby nie przyjmował do wiadomości. Jego „Nowiny Literackie” miały być pismem na wzór „Wiadomości Literackich” i pomostem do pisarzy, którzy nie wrócili do kraju, ale cóż, kiedy zostały mu wkrótce odebrane. Nie rezygnował jednak, uzbroił się w cierpliwość i wytrwałość. Po Październiku miał świadomość, że nie docenił wolnościowych aspiracji społeczeństwa – i może z podobnym opóźnieniem zareagowałby na ruch „Solidarności”. Z Iwaszkiewiczem było bezpiecznie nawet przy jego nadmiernej czasem ostrożności (czasem dzięki niej), ponieważ wszystkie jego inicjatywy – i te przyjęte, i odrzucone – zmierzały w takim samym kierunku. Jako redaktor „Twórczości”, niestrudzony autor korespondencji i uczestnik ważnych spotkań osobistych podtrzymywał kontakty z wybitnymi pisarzami emigracji, które służyły dialogowi w obrębie całej polskiej literatury.

Były więc w tamtych niesprzyjających okolicznościach dwie „rodzinne Europy” – emigracyjna Miłosza (krytycznie w „Dziennikach” oceniona – czy właśnie wskutek tej rywalizacji?) i krajowa – Iwaszkiewicza. Czy wierzył, jak niegdyś Platon, że surowi i poza mniej wpływowymi jednostkami dość prymitywni albo opętani partyjnym rytuałem władcy dadzą się w końcu ucywilizować i że jest na tyle silny swoją twórczością, aby to sprawić? I zarazem robić swoje, myląc i usypiając ich czujność?

Tymczasem było coraz gorzej. Po spotkaniu z Aleksandrem Zawadzkim pisał w 1963 roku: „Ma się wrażenie: kompletny brak kontaktu ze społeczeństwem. (…) Widać było (u Kraśki to samo), że chodzi tylko o cytrynę, którą chciałoby się wycisnąć do swojej potrawy. (…) Nie mogę się otrząsnąć z przygnębienia wywołanego tymi rozmowami. (…) Ta potworna oschłość, nieludzkość działaczy politycznych. Nawet gracz w szachy czulszy jest dla swoich pionków”.

To pisał człowiek upokorzony. Niejeden zapewne powie: dobrze ci tak! Ale przenikająca karty „Dzienników” i coraz silniejsza gorycz więcej mówi o tym, czym była i jak szła do swojej klęski Polska z orłem bez korony, niż najostrzejsze epitety. Współbrzmi też lepiej z doświadczeniem nie tylko Iwaszkiewicza; mogą się z nią identyfikować miliony Polaków, podobnie jak z wypowiedzianym wobec gospodarzy w Neapolu zdaniem: „…chyba pozostawię im dobre wspomnienie. Bardzo mi o to chodzi, nie ze względu na Polskę Ludową, ale po prostu na Polskę”.

* Andrzej Lam, historyk i krytyk literatury, tłumacz, emerytowany profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura