Kultura Liberalna Kultura Liberalna
676
BLOG

Pocisk z niedobrego kruszcu. „Sztuka i Naród” w sporze z Czesławem Miłoszem [Zapis rozmowy

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 30

„Miłosz dość wcześnie zaangażował się w opinię, że twórczość pokolenia wojennego nie ma żadnej przyszłości, bo to skansen postromantyczny, na dodatek cuchnący nacjonalizmem. Potem ze zdumieniem widział, że ich wiersze wchodzą do kanonu lektur”. O konflikcie autorów „Sztuki i Narodu” z Czesławem Miłoszem opowiada profesor Stanisław Bereś.

Piotr Kieżun: Uderzające jest, że autorzy „Sztuki i Narodu” (SiN), łącznie z Gajcym, krytykowali prawie wszystkie tomiki, zbiory, antologie wierszy wojennych, przygotowane przez Miłosza, zarzucając im między innymi brak realizmu w patrzeniu na świat, patos i papierowe uczucia. Ten zarzut powtarza się zresztą w krytyce całego pokolenia międzywojennego. Wybuch wojny jest cezurą, za pomocą której SiN-owcy próbują się zdystansować w swoich tekstach od poprzedników – Skamandra, a także starych katastrofistów, u których według młodych wszystko jest tylko pustym hasłem, czymś nieprzeżytym, nieprawdziwym, nierealnym.

Stanisław Bereś: Nie wiem, na ile procent przyjmuję pańską interpretację, bo Miłosz był żagarystą, a zatem katastrofistą, a to była jedyna formacja literacka dwudziestolecia, którą pokolenie wojenne darzyło szacunkiem (za przeczucie dziejowego kataklizmu). Jeśli mieli do niej jakieś pretensje, to że nie poszli myślowo dalej. Z potoczną definicją realizmu też ma to niewiele wspólnego. Mówimy raczej o postawie aktywnej, która zakłada branie się za bary z rzeczywistością, przyjmowanie za nią odpowiedzialności i odrzucenie wariantu, że „istniejemy gdzieś indziej” i wolno nam się zapaść w życiowy sen na czas wojny. Więc jeśli o takim realizmie mówimy, to zgoda.

Instynktownie spodziewałem się, że zacytuje pan teksty, które dotyczyły pisarzy na emigracji. Na nich bowiem szedł najbardziej jadowity atak SiN-owców: że wyjechali, czyli uciekli, że urządzili się i fajnie im tam jest, a tutaj trzeba żyć pod terrorem i znów brać broń do ręki. Młodzi poeci oczywiście nie mieli zielonego pojęcia, w jakich realiach funkcjonują tamci. A twórcy na emigracji wcale nie mieli słodko, przeżywali ciężkie chwile i też nieraz przymierali głodem. Ale SiN-owcy potraktowali poetów starszego pokolenia niczym „głowę turecką”, na której ćwiczyło się fechty, bo była nieruchoma. Kto jest najlepszym przeciwnikiem? Ten, kto bronić się nie może, więc Słonimski, Wierzyński i Tuwim doskonale się nadawali do ścięcia. Jarosława Iwaszkiewicza, zwróćmy uwagę, nie atakowali, bo sami do niego jeździli do Stawiska i podtykali mu pod nos wiersze, żeby się upewnić, czy są dobrymi poetami, i czy mają przed sobą przyszłość. Iwaszkiewicza więc, choć był ze Skamandra, którego dyskredytowali kompletnie, „przemycali” i traktowali na zasadzie „dobrego Niemca”. Świetnie im się zresztą kooperowało, bo on się nimi zachwycał, pisał o nich czule w pamiętnikach, przechowywał ich wiersze, a oni przejmowali się i zachwycali wszystkim, co im mówił.

Nawet patronów SiN-owcy nie obierali sobie w sposób konsekwentny, z jasnymi podziałami, które tradycje zachowują, a których nie. Tak właśnie było ze wspomnianym katastrofizmem. Jakim cudem Witkacy, dla Konfederacji Narodu (KN) schyłkowiec i dekadent, mógł być natchnieniem twórczości Andrzeja Trzebińskiego? Powinien go programowo lekceważyć, a on go uwielbiał. Przecież dla modelu kultury, budowanego przez „Sztukę i Naród”, to była ostatnia osoba, która nadawała się na ich patrona. Oni jednak czuli, że jest im potrzebna inna przestrzeń, że groteska i katastrofizm to są narzędzia, które pasują i są adekwatne do okupacyjnej rzeczywistości. Nie wiem, czy ktoś z państwa ufundował sobie kiedyś taką nieprzyjemność, jaką jest przeczytanie masywnej antologii poezji konspiracyjnej. Największą, w dwóch tomach opublikował Jan Szczawiej, a w jednym tomie Tadeusz Szewera. Kiedyś obie recenzowałem, więc przeczytałem od dechy do dechy. Byłem porażony różnicą wartości poetyckiej i zdolności do eksperymentu literackiego pomiędzy typową poezją okupacyjną a tym, co napisali chłopcy i dziewczyny z kręgu SiN-u. To były dwa różne światy. Oni wiedzieli, że nie mogą uprawiać „banalizmu martyrologicznego”, bo to byłaby śmierć literacka. Mieli dobrego nosa.

Adam Puchejda: A czy oni nie byli trochę takimi besserwisserami, którzy są przekonani, że są świetni i że mogą sobie pozwolić na taką grę? Chcieli robić dobrą literaturę, a kwestie ideologiczne przyszły później wraz z dyskusjami o tożsamości?

To jest trudne pytanie, bo jak to sprawdzić. Podejrzewam ich o to. To były bardzo bystre chłopaki. Kiedy czytamy ich wiersze, dramaty, artykuły, a także prywatne zapiski i interpretacje pisane na podziemnych kompletach, to musimy przyznać, że to było niezłe. Czasem z desperacji myślę, że dwudziestoletni faceci nie mieli prawa tak dojrzale myśleć. Nie chcę zabrzmieć jak mizogin, więc dodam, że obok nich były też oczywiście bardzo inteligentne dziewczyny, ale nie zostawiły znaczącego plonu publicystycznego.

Czy oni w swoich tekstach literackich odsuwali na bok ideologię świadomie, tego nie wiem. Wydaje mi się, że Trzebiński i Bojarski byli przekonani, że ona integralnie się mieści w ich programie. Ale też mogło być inaczej – tak byli wkręceni w robotę podziemną, że nie mieli za dużo czasu na przemyślenia. Trzebiński był stuprocentowym działaczem, od zera budował Ruch Kulturowy, odpowiadając za kilkudziesięcioosobową strukturę podziemną, jednocześnie próbował odgrywać ważną rolę w Konfederacji Narodu i w redakcji SiN-u. Do tego zaś liczne romanse i narkotyczne czytelnictwo kosztem snu. Kiedy siadał, to pisał wiersz za jednym zamachem. On naprawdę nie miał czasu na rozszczepianie włosa na czworo. Przypuszczam, że oni obaj, Trzebiński i Bojarski, niezbyt zręcznie oddzielali twórczość od ideologii, ale wynik był podobny. Z Witkacym mieli podobny problem: kompletnie nie pasował im ideologicznie, ale obaj z nim romansowali. Bojarski dodatkowo z Gałczyńskim, ale nie z zachwytu za to, co publikował w „Prosto z Mostu”, ale za Zielone Gęsi i groteskę. Obaj mieli inne pola eksploatacji, ale i tak nie potrafili być ortodoksyjni politycznie w swoich wierszach i dramatach. Na przykład poetyka Trzebińskiego ma wiele wspólnego z Przybosiem i awangardą krakowską, którą przecież odrzucili programowo, tak jak całego Skamandra. Eksperymenty Tadeusza Peipera, Juliana Przybosia czy Jana Brzękowskiego były dla nich „jałowymi popisami”, ale Brzękowskiego przecież dyskretnie usprawiedliwiali, bo znajdowali u niego – bliskie im wyobraźniowo – naleciałości surrealistyczne i popisy wyobraźni. Mówiąc krótko, wszyscy konstruktywiści powinni według ich manifestów pójść na złom historii, a przecież pierwszy Trzebiński karmił się Przybosiem. Każdy więc z nich szukał dla siebie tradycji, która mu bardziej pasowała, nawet jeśli była niezbieżna politycznie.

AP: Odwróciłbym więc to pytanie. Jeśli tak było, to skąd tak radykalny, ideowy spór Czesława Miłosza z nimi? On ich czytał przez pryzmat ideologii i uznawał za ludzi, którzy mogą zagrozić jego fizycznemu bezpieczeństwu, za ludzi, którzy poprzez swoją działalność polityczną i wojskową mogą sprowadzić na wszystkich wokół prawdziwe nieszczęście.

Nie wiem, skąd pan czerpie aż tak daleko posunięte obawy Miłosza…

AP: Miłosz napisał kiedyś tekst, w którym opisuje spotkanie z dwójką żydowskich dzieci, które proszą go o jedzenie, a on zdaje sobie sprawę, że jemu i tym dzieciom grożą nie tylko Niemcy, ale że groźna jest także znajdująca się w tym samym budynku podziemna drukarnia i znajdujący się naprzeciw tajny uniwersytet, dający „lekcje obsługi karabinu maszynowego”.

A nie myśli pan, że on sobie ich jednak zdemonizował? Pół Warszawy spiskowało, drugie pół handlowało, za co też rozstrzeliwano.

AP: Dlatego zadaję to pytanie. Czy on ich zdemonizował?

Trudno zrozumieć i wytłumaczyć nagonkę Miłosza na młodych poetów, którzy poginęli, i jego zajadłe obszczekiwanie ich przez sześćdziesiąt lat. Żeby to wyjaśnić, sięgnąłem nawet po psychologię i dopiero w koncepcji iluminacji znalazłem racjonalne wyjaśnienie. Co ona głosi? Na przykład gdybyśmy z panią Izą byli przez wiele lat małżeństwem w ciężkim konflikcie, wyrządzali sobie dużo krzywd psychicznych i oboje uważali się za ofiary, a ja nagle bym umarł, to ona zostałaby z nierozwiązanym supłem uczuciowym. Jej emocje nie mogłyby znaleźć ujścia i kłębiłyby się w niej do końca życia. To jest właśnie iluminacja.

Wracając do Miłosza, przypomnijmy, że pomiędzy nim a „poetami warszawskimi”, jak ich złośliwie nazywał, wybuchł konflikt podczas literackiego spotkania podziemnego, na którym on wygłaszał odczyt o André Gidzie, który znamy z tomu „Legendy nowoczesności” jako „Zupełne wyzwolenie”. Przyszli na ten wieczór licznie młodzi narodowcy ze „Sztuki i Narodu”, ale obecny był także Krzysztof Baczyński i Tadeusz Borowski, czyli różne skrzydła polityczne. Ledwie Miłosz wygłosił swój szkic, a oni już się na niego rzucili. Starszy od nich o dziesięć lat poeta, doskonały polemista, nie był owieczką, którą łatwo można było zagonić w kozi róg. Ale oni tak ujadali i tak go kąsali, że Miłosz poczuł się głęboko urażony. Nastąpiło kompletne zerwanie, a „Sztuka i Naród” zaczęła uosabiać w jego oczach wszystko, co złe i wstrętne.

Napisałem kiedyś tekst, w którym na wykresach pokazałem rozkład emocji Miłosza w wierszach pisanych już po ich śmierci. W podręcznikach szkolnych, o zgrozo, są one traktowane jako ich apologia. A przecież on pisze w tych wierszach o Kolumbach jak o chorych z kliniki psychiatrycznej, którzy mylą rzeczywistość urojoną z realną. Miłosz wychwala siebie jako zimnego realistę, a ich traktuje jako paranoików zaczadzonych ideologią i perspektywą czynu narodowo-wyzwoleńczego. W ich utworach widzi śmiertelne miazmaty romantyzmu, którego nienawidził, choć w latach 30. był pod jego wpływem. Ale już w 1943 i 1944 roku nie był w stanie go znieść. Miłosz czuł się kompletnym cywilem i każdą formę działania zbrojnego uważał za kretyństwo. Z tej perspektywy nawet go rozumiem, bo romantyzm jako przejaw patriotycznego aktywizmu był przeciwko niemu. A zatem musiał go odrzucić, bo niósł oskarżenie jego postawy – właśnie cywilno-paseistycznej. Nakręceni patriotycznie SiN-owcy wyłowili to bezbłędnie z eseju o André Gidzie, mimo że czytali go „pod włos”. Z miejsca wiedzieli, że ten facet, który przyszedł z tym referatem, jest ich wrogiem. Więc mu dokopali, a potem on im dokopywał przez sześćdziesiąt lat. Choć od dawna nie żyli.

Iza Mrzygłód: Im oraz Baczyńskiemu, który miał przecież zupełnie inną proweniencję polityczną i publikował w lewicowej „Drodze”.

To prawda, on ich nie wiedzieć czemu wrzucił do jednego worka: komunizującego Borowskiego z cyklem poetyckim „Gdziekolwiek ziemia…”, Baczyńskiego, który w domu był wychowywany w tradycjach socjalistycznych, i narwanych narodowców. Dla Miłosza wszyscy oni reprezentują to samo skażenie i można na to znaleźć w jego eseistyce szereg dowodów. W czym widzi ich wspólnotę? W mesjanizmie, prometeizmie i w tym, że należy walczyć i zginąć za ojczyznę. Tymczasem Miłosz mówi odwrotnie: nie należy ginąć za ojczyznę! Broń Boże! On tego oczywiście nie mówił otwartym tekstem, zwłaszcza podczas okupacji, bo by go to zdyskredytowało, ale przekazywał to pośrednio.

IM: To przez swoistą cenzurę, poprawność polityczną, obowiązujące w podziemiu?

Cała rozmowa TUTAJ

Adam Puchejda

historyk idei, dziennikarz, pisze doktorat o krakowskiej szkole krytyków. Jesienią nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria ukaże się przygotowany przez niego tom korespondencji Jana Błońskiego i Czesława Miłosza; twitter: @AdamPuchejda.

Piotr Kieżun

szef działu recenzji książkowych w „Kulturze Liberalnej”. Pasjonat pływania, autor bloga o historii tej dyscypliny sportowej „Świat wpław”.

Iza Mrzygłód

redaktorka działu recenzji książkowych w „Kulturze Liberalnej”, doktorantka w Instytucie Historycznym UW.

Piotr Chuchro

podróżnik.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura