Nie bedę pisał o tym co ma szanse zrobić Polsce monstrualny, koszmarny dług który pompują Tusk i Rostowski. Same te liczy stawiają mi włosy na głowie, nie jestem już w stanie obiektywnie o tym myślec i powoli dochodzę do wniosku że jedyny ratunek dla ekonomicznej przyszłości kraju to karabin wyborowy. Więc ja nie o tym, lecz o czymś innym. O rozrodczości i imigracji.
Niemal każdy, kto ma jakieśtam pojęcie o ekonomii, wie że europejski system emerytalny wyczerpał się i że Polska siedzi na tykającej bombie. Zobowiązania oceniane są różnie, a to na 4bln, a to na 8bln złotych, wiadomo jednak że są to pieniądze nie do znalezienia i nie do zapłacenia. Społeczeństwo się starzeje i w ciągu dekady-dwóch ciężar utrzymywania starych stanie się ponad siły młodych. Istnieje tu dodatkowy mechanizm destrukcyjny - im większą część budżetu obywatela w wieku produkcyjnym zajmuje utrzymywanie obywateli w wieku postprodukcyjnym, tym mniej ma pieniędzy na utrzymywanie własnych dzieci, czyli tym bardziej dławiona jest rozrodczość. Generalnie jest to, wraz z modelem 2+1, ciąg zbieżny do zera, czyli do depopulacji kraju.
Oczywiście rozwiązaniem długofalowym jest zwiększenie rozrodczości. To jest, wbrew pozorom, proste, lecz politycznie niemożliwe. Przez kilkanaście tysięcy lat rozrodczość była dodatnia, bo posiadanie dzieci zwyczajnie się opłacało. Jeśli ktoś nie miał dzieci to na starość umierał z głodu, bo nie miał go kto utrzymywać. Do tego dzieci od wieku wczesnych nastu były produktywnymi pracownikami, pomagającymi rodzicom. Gdzieś tak od połowy dwudziestego wieku posiadanie dzieci jest coraz większym ciężarem finansowym (który przy modelu 2+3 staje się niemal nie do utrzymania dla normalnej rodziny), utrzymywanie ich trwa coraz dłużej (obecnie czasem do 25-28 roku życia) zaś zwrot inwestycji staje się niemal niemożliwy. To, w połączeniu z łatwym zastopowaniem sobie cyklu biologicznego (pigułka) powoduje, że rozrodczość spada. Jak to naprawić? Dość sensowny pomysł (co mnie zaskoczyło ogromnie) wyszedł z koalicji rządowej - podatek od bycia singlem. Tj - jest to pomysł z "właściwej parafii", bo prawidłowo identyfikuje problem, tyle że sam w sobie jest kaleki. Nie ułatwia niczego rodzicom wychowującym dzieci, ich sytuacja się nie zmienia. Jednocześnie jeśli singiel będzie płacił - dajmy na to - sto złotych podatku miesięcznie to ma się to nijak do wydatków które musiałby ponieść wychowując dziecko, więc dalej podatek jest dla niego bardziej opłacalny. No i w końcu wiadomo że zyski z tego podatku powędrowałyby prosto do górników czy innego PKP (czy też na obsługę nuklearnego już obecnie długu), nie na prowadzenie polityki prorodzinnej. Prostszym i sensowniejszym rozwiązaniem jest wprowadzenie zasady "najpierw rodzina", czyli połowa z płaconej przez obywatela składki emerytalnej idzie do automatycznie na konto jego rodziców, do którego uzyskają dostęp po wejściu w wiek emerytalny. Czyni to rodzinę wielodzietną natychmiastowo opłacalną, w rzeczy samej im więcej ma para dzieci, tym lepszą będzie miała starość. Oczywiście jest masa szczegółowych problemów (rodzice którzy stracili dzieci nie mogą głodować na starość z powodu losowego zrządzenia), ale byłyby one do rozwiązania, zaś sama idea miałaby szanse naprawić krzywą demograficzną narodu.
Piszę sobie o tym abstrakcyjnie, bo - jako się rzekło - rzecz jest politycznie niemożliwa. Nawet gdyby ktoś w ogóle wyszedł z czymś takim na forum publicznym, nawet gdyby cudem to przeszło, Unia Europejska spadłaby na nas jak siedemset ton cegieł. Poza tym choćby teraz, w tej chwili, naprawiła się krzywa demograficzna, efekty zobaczylibyśmy za 25 lat. Tymczasem system emerytalny zbankrutuje o wiele wcześniej, to jest kwestia dekady czy półtorej. Jako że Polska nie pozwoli sobie na masowe groby dla emerytów trzeba będzie łatać bankrutujące finanse tak samo jak robią to inne kraje Europy zachodniej - imigracją. I to łatanie powinno się zacząć już teraz, w tej chwili. Czemu? Dlatego, że napływ milionów imigrantów na raz jest niemożliwy do skonsumowania. Imigranci nie asymilują się, tworzą de facto kolonie obcych państw i kultur i cała rzecz przechodzi w formę wojny demograficznej. Do tego imigrant imigrantowi nierówny. Jeśli otworzymy bramy dla napływu imigrantów dopiero w chwili ostatecznej konieczności, dostaniemy zalew totalnego brudu z Bliskiego Wschodu, nabawimy się Islamu w jego arabskiej formie ze wszystkimi jego potwornymi konsekwencjami (konieczność przymykania oczu na to jak Pater Familias po powrocie z pracy leje żonę stalowym prętem, albo brat oblewa siostrę benzyną i podpala za rozmawianie z obcym mężczyzną na ulicy), na czele z całowitą nieasymilowalnością tego nowotworu. Funkcjonujemy w Europie, więc kiedy raz złapiemy tego raka, leczenie go staje się niemożliwe - Europa nakazuje go karmić i dbać o jego rozwój. Przy niemożliwości leczenia jedyny sposób przetrwania to prewencja. Do tego dochodzi ogromna szansa napływu imigrantów z najbardziej zniszczonych krajów Afryki - ludzi którzy w życiu nie widzieli na oczy szkoły, którzy nigdy nie pracowali, którzy zawsze za naturalną formę zdobycia jedzenia uważali zabicie sąsiada który je ma i którzy znają na wylot obsługę kałasznikowa, ale nie mają zielonego pojęcia jak układać cegły czy używać komputera.
Żeby do tego nie doszło, imigrantów trzeba przyjmować w małych dawkach, możliwie rozpraszając ich po Polsce i najlepiej brać ich z krajów w miarę bliskich kulturowo. Byłe wschodnie republiki ZSRR będą idealnym źródłem kiedy Rosja poczuje się na tyle silna, żeby wziąć się już na serio do ich niszczenia ale już teraz możnaby przyjmować po 50-100 tysięcy Ukraińców, Litwinów i innych słowian rocznie. Nasz obecny system nakazuje im pracować na czarno, z czego państwo nie ma nic i co jest potwornym absurdem. Dajmy im możliwość legalnej pracy i osiedlania się. Jak najbardziej repatriujmy Polaków z dawnych miejsc ich zesłania. To nie jest tylko kwestia etyki, to kwestia zwykłej, matematycznej konieczności. Jeśli zaczniemy obecnie przyjmować imigrantów wąskim strumykiem, możemy dalej pozostać Polską. Jeśli nagle za dziesięć lat przyjmiemy ich pięć milionów, będzie po sprawie - Polska jako taka przestanie istnieć.
I to też piszę oczywiście tak sobie, abstrakcyjnie. Politycy mają gdzieś coś, co stanie się później niż za rok. Politycy są zajęci tak ważnymi dla państwa kwestiami jak krzyż pod pałacem prezydenckim. Zaś zwolennicy opozycji są obecnie zbyt zajęci wyciem i pluciem na swojego nieoczekiwanego sprzymierzeńca, czyli Leszka Balcerowicza. Nikt nie zrobi nic. Ale przynajmniej kiedyś będę miał satysfakcję z powiedzenia "a nie mówiłem?".
Dziękuję za uwagę.
Jestem Quellistą, wierzącym w słowo Adama Smitha i chronienie najsłabszych przed skutkami owego słowa. To chyba czyni mnie centrystą. Niech i tak będzie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka