Zawiało paragrafem. Siedem lat siedzieć na Krakowskiem przykuty do fotela, siedzieć i wyglądać przez okienko, i przełykać ślinkę jak to vis-á-vis w Bistro (vel "Przekąski-Zakąski") warszawka wcina tatara i awanturkę pod letnią luksusową polewaną z gracją przez pana Romana (ach jak dawno tam nie byłem...), toż to masakra - jak mawia młodzież. Chroń nam Boże Prezydenta!
Siedmioletnia kadencja. Ciekawy pomysł inie nowy, praktykowany choćby w II Rzplitej, a jeszcze do niedawna i w V Republice Francuskiej (dwie kadencje prezydenta Mitterranda trwały bite 14 lat!), a zatem komentarz prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który o siedmioletnich kadencjach głowy państwa słyszał jeno w Ameryce Południowej, tequilę – mniemam - popijając, jest koronnym dowodem na to, że mimo wszelkich trudności warto jednak zacisnąć zęby, posiedzieć w tych bibliotekach, napisać, a potem powkuwać i dzielenie podejść do obrony magisterki.
Siedmioletnia kadencja. Ale któż ten pomysł konstytucjonalistom wyłuszcza? Pan Prezydent Kaczyński? A! - no to źle. Nie przejdzie, z góry mówię. Podobnie kiedy się okazało, że za obywatelskim projektem przywrócenia ulg dla uczniów i studentów na przejazdy środkami transportu publicznego stoi nie pospolite ruszenie żakierii, jeno sprytni działacze PiS-owskiej młodzieżówki.
- Ojej, to obciach - powiedziała wczoraj w radio (tj. w Trójce) studentka, gdy reporter uświadomił ją, że za projektem ustawy, pod którym podpisała się we własnym - jak naiwnie sądziła - interesie stoją "Kaczory". Może gdyby ów, czy jakikolwiek inny projekt wniósł ów donżuan z Sopotów...
A mi to gancegal, czy taki projekt przedłużenia kadencji prezydenckiej wnoszą 60-letni Kaczyńscy, czy chłopcy w mężczyzn przedzierzgnięci pokroju Tuska i Pawlaka, czy też gówniarz (bez obrazy, to kolokwializm, w tłumaczeniu na śląski "synek") Napieralski. Pytanie tylko czy jest to pomysł dobry. Wiadomem jest od dawna - choć dla lekko niedowidzących dziennikarzy to od września zeszłego roku dopiero, czyli od sławetnego lotu do Brukseli i niemniej słynnego poklepywania po plecach - że Konstytucja nie rozdziela kompetencji i uprawnień najwyższych władz Rzplitej. Bo nasza Konstytucja jest produktem tradycyjnie polskim, stworzonym po to, by zadowolić wszystkich i nikogo. Nota bene autorzy Konstytucji marcowej z 1921 r., tak skrojonej, by nie pasowała na Marszałka, mogą być dumni ze swych dziedziców, że na przekór Niemcom i Sowietom, Palmirom i Katyniowi, a wreszcie wbrew czarnowidzkim interpretacjom narodowych dziejów pióra Rafała Ziemkiewicza, tradycja szycia ustawy zasadniczej pod klienta nie zginęła i godnych ma kontynuatorów.
Ale w tym wypadku proponowałbym zrezygnowanie z narodowego dziedzictwa i podjęcie rzetelnej dyskusji, ale nie w stylu czy chcemy prezydenta jednorazowo na lat siedem, czy dwukrotnie po lat pięć. Śmiem twierdzić, że są to kwestie drugorzędne. Podstawowe pytanie winno brzmieć: czy chcemy silnego prezydenta na wzór francuski, czy prezydenta od przecinania wstęg podług uroczego modelu Republiki Federalnej. A z tego winno wynikać, czy chcemy prezydenta wybieranego przez parlament, czy przez naród i dopiero wówczas można dywagować ile lat ma on siedzieć na Krakowskiem z widokiem na polewającego wódeczkie pana Romana. Bo w tej chwili mamy niezbyt silnego prezydenta, uzależnionego od władzy parlamentu i obieranego w elekcji powszechnej. Sytuacja identyczna jak w Rzplitej szlacheckiej, z tą różnicą, że tam była tylko jedna kadencja. Ale dożywotnia.
Inne tematy w dziale Polityka