Wychodzę na ryneczek w Jaśliskach. Tu czas zatrzymał się w miejscu. Drewniane wiejskie chałupy, w których znalazły schronienie sklepy. Jakbym wszedł do środka, to pewnie spojrzałby na mnie pejsaty Żyd
- Czemu pan szanowny jemu życzy?
Ale niestety wiem, że "dzięki" Hitlerowi, syjonistom i Gomułce takie pytanie nigdy już nie padnie. Coraz mniej wśród nas jest też osób, do których było kierowane. Szkoda. Cholernie szkoda. Tymczasem z kościoła wychodzą ludzie po porannym nabożeństwie.

Kiedy byłem tu po raz ostatni? Z Ł. chyba, czyli w 1990 lub 1991 roku. Tak! to musiał być pierwszy "Wersal" - jak nazywaliśmy nasze beskidzkie eskapady - pierwszy nasz wspólny wyjazd w góry, jeszcze w liceum, samemu, bez rodziców (a nasze matki i ojcowie w młodości ostro działali w Studenckim Kole Przewodników Beskidzkich i zarazili nas górską łazęgą, z tą tylko różnicą, że parasol SKPB obydwaj z Ł. uznawaliśmy za zbyteczny). Nic się w Jaśliskach nie zmieniło. Nic a nic. Jakie ładne miasteczko. Chcę kupić pocztówkę z rynkiem i kościołem, ale nie ma. Pani na poczcie mówi, że może się pojawią, jak tylko Jaśliska ponownie staną się siedzibą gminy, a będzie to dokładnie w Nowy Rok.
Zjadam śniadanie przed sklepem - jogurt, wielka buła z żółtym serem i piwo. Czytam "Nowiny" rzeszowskie. Dawno nie miałem w ręku tej gazety. A przecież w latach osiemdziesiątych była to moja codzienna wakacyjna lektura - rodzice prowadzili bazę studencką w Berehach Górnych, w Bieszczadach, zapewniając nam tym samym bity miesiąc kanikuły. "Nowiny" były organem PZPR, ale innego lokalnego dziennika (z tzw. prasy czytelnikowskiej) tam nie było. Czytam teraz, że w Sanoku przed kancelarią pewnego mecenasa znaleziono paczkę "upozorowaną na ładunek wybuchowy". "Ten adwokat zalazł komuś za skórę - nie ma wątpliwości młody mężczyzna. - To nie są żarty, przecież w ubiegłym roku zabili mu ojca - dodaje stojąca obok kobieta." A tymczasem w Polsce "jurorka 'You can dance' w rękach CBA", a "Tysiąc wygrała z 'Gościem'". No to wszystko w porządku, czas na mnie - avanti! vorwärts!
Drogą z Tylawy jadą dwaj rowerzyści. Jadą prosto na mnie.
- Do Zyndranowej! - krzyczy jeden.
- Ale ja nie idę do Zyndranowej.
- Do Zyndranowej! - to już brzmi jak rozkaz.
- Ale co niby jest w tej Zyndranowej? - pytam z głupia frant.
- Fajne dziewczyny - odjeżdża z łobuzerskim uśmiechem na ustach.
No i przypomniało mi się to, o czym pamiętałem jeszcze wczoraj - gdy naiwnie sądziłem, że dojdę i zanocuję w Zyndranowej, a nie w tym Lipowcu - o dziewczynach, które opiekowały się schroniskiem. Klimat był zbliżony do bacowego Chyza na Mładej Horze. Przesiedziałem tam ze dwa dni. Kiedyś na śniadanie zrobiłem im jajecznicę, poszedłem na zakupy do Jaślisk (a! to by znaczyło, że ostatni raz w tym uroczym miasteczku byłem jednak przed piętnastoma laty...). I paliłem papierosy, camele czy sobieszczaki. i wtedy - doskonale to pamiętam - jedna z nich powiedziała, że robię to tak apetycznie, że sama by chętnie zapaliła. Mmmy... One są już dawno po trzydziestce. Mają mężów, domy, dzieci, a może są po dwóch rozwodach. Wyjeżdżają sobie na wczasy samochodami, a potem wracają do pracy uperfumowane i w nienagannym makijażu. Przeglądają służbowe mejle i trzepoczą dłońmi, żeby lakier szybciej wysechł.
Ale może w Zyndranowej permanentnie przebywają jakieś dziewczyny, Syreny, które wabią wędrowców swoim śpiewem? Albo może tamte nie dały się jednak porwać potokowi czasu i nadal mają po dwadzieścia lat? Myślę tak sobie i przedzieram się przez chaszcze i wyżłobione przez drwali błotniste drogi. Schodząc do wsi na wysokości cmentarza zdało mi się nawet, że usłyszałem głosy ("Zbliż się, zbliż, posłuchaj, jak śpiewamy cudnie...") i już nawet zacząłem iść w tamtą stronę, ale opamiętałem się w porę. Przypomniałem sobie bowiem przestrogę bogini Kirke:
Szaleniec, kto się zbliży i Syren tych śpiéwy
Usłyszy! On nie ujrzy nigdy, póki żywy,
Ni małżonki, ni dziatek, ni ziemi rodzinnéj:
Tak go sczaruje śpiew tych Syren słodkopłynny,
Które siedzą na łące, a wkoło nich gnaty
Ludzkie leżą stosami i ciał wyschłych szmaty. (przekł. Lucjana Siemieńskiego)

Tylko Ulisses mógł oddać się rozkoszy słuchania, bo wcześniej kazał przywiązać się do masztu, ja byłbym zgubiony. Zawróciłem. Minąłem tablicę z przekreśloną nazwą "Zyndranowa", ale tylko po polsku (nie ma napisu "Зиндранова", bo mniejszości narodowe w Rzplitej, aby dobić się tablicy wjazdowej we własnym języku muszą stanowić przynajmniej jedną piątą mieszkańców danej miejscowości, no i muszę takiej tablicy chcieć) i w ciągu godziny, szosując raźnie, staję jak wryty przed leśniczówką: "Intruzów kastrujemy". Tabliczka na bramie jest zbyt czytelna, klarowna i zrozumiała. Jeśli przekroczysz te gościnne progi wędrowcze, to zostaniesz eunuszkiem z perspektywą osiągnięcia wysokiego C.

Tylawa. Tu to się dopiero pozmieniało! Gdzie ta knajpka, w której miejscowi spoili mnie jabolem? Dawny lokal "Przełęcz" został rozbudowany. Dostawiono piętro i teraz mieści się tu hotel z restauracją, a nazywa się to to "Domenico" od nazwiska właściciela, Włocha - tak wersję podają mi panowie, z którymi wdałem się w pogawędkę przy piwku. Budynek poszerzono, tak że zmieścił się jeszcze sklep samoobsługowy czynny do dziesiątej wieczór. Słowem gieesowski barak zamienił się w zgrabny pawilonik.
- Za komuny były ba-ra-ki, a teraz są pa-wi-lo-ny... - zaczyna śpiewać mój rozmówca. Okazuje się, że jest samorodnym twórcą, układa na zawołanie piosenki i ballady, a pochodzi z Zyndranowej (pyta się, czy nie wybieram się tam aby czasem, ja mu na to, że stamtąd wracam, on, że szkoda, bo tam są fajne dziewczyny). Jego piosenki pozbawione są rytmu i rymu, ale za każdym razem śpiewane na inną melodię, a co najważniejsze stanowią zamkniętą całość.
- Chce pan posłuchać skąd się wzięła Zyndranowa?
Że też nie wziąłem empetrójki z dyktafonem, żuchwa drać! Staram się stenografować -
Nie było wioseczek
Nie było wszystkiego
Nie było-ci lasów
Nie było wszystkiego.
Przyjechał książę
Osiadł na pustkowiu
Osiadł-ci właśnie on.
Założył osadę
Założył-ci on.
Ale ten książę ten ten
Nazywał się Zyndram.
Tak powiedział:
"Niech powstanie osada
Niech powstanie-ci tu.
Niech nazywać się będzie Zyndranowa."
Płynął potoczek
Płynął-ci on-ci z gór.
A gdy książę miał-ci umierać
Powiedział, że nie powstanie z osady wioska ta.
"A ty potoczku co płyniesz
Ja ci tam nadam imię, Panna nazywaj się."
A tak się już zostało,
Że powstała Zyndranowa,
Powstała-ci ta.
A jak już powstała-ci Zyndranowa, a rzeczka, dostała-ci Panna na imię, to prędzej czy później musiały-ci pojawić się we wsi panny, fajne dziewczyny, Zyndranowskie Syreny. Jakże miło jest odnajdywać to, co zdawało się być bezpowrotnie zagubione gdzieś w 1994 roku... Ejże, ejże! czyżby zaczął ze mną wędrować sam Marcel Proust?
[wrzesień/październik MMIX]
Inne tematy w dziale Kultura