Kiedy prezydent elekt w pierwszych słowach po ogłoszeniu exit polls oświadczył, że prowadził upiornie trudną kampanię, milczałem. Emocje potrafią zmącić najbardziej trzeźwy osąd, a juz zwłaszcza po grze o taką stawkę.
Dziwi mnie jednak, że nawet teraz niezaangażowani - chciałoby się wierzyć - w kampanię dziennikarze wciąż powtarzają zdumiewającą tezę o rzekomo trudnych warunkach kampanii marszałka Komorowskiego.
Wymieńmy zatem niesprzyjające warunki jaki stawił czoło prezydent Komorowski po drodze do urzędu:
- konkurent w postaci Lecha Kaczyńskiego, jednego z dwóch najbardziej znienawidzonych polityków w kraju.
- powódź
- nieprzychylna część mediów
Więcej niesprzyjających warunków jakoś mi się nie kojarzy, chyba że uznamy za nie fakt bycia p/o prezydenta, posiadanie większości parlamentarnej i rządu, wsparcie silnego układu byłych i obecnych służb specjanych oraz przygniatającej większości mediów prywatnych.
Oczywiście jeszcze lepszy byłby całkowity brak konkurentów do urzędu, wsparcie 100% mediów i wytrysk ropy zamiast powodzi...
Zaraz zaraz... przecież coś takiego właśnie się zdarzyło.
Główny konkurent został usunięty, wraz z czołowymi politykami opozycyjnymi. Marszałkowi stawił czoła NAJBARDZIEJ znienawidzony polityk w kraju, czyli Jarosław Kaczyński,
Ropa jakoś nie trysnęła, ale znaleziono zapowiedź ogromnych ilości gazu łupkowego.
Wiadomo mniej więcej, co marszałek Komorowski zrobił z tym prezentem.
Zostaje powódź. W kwestii powodzi najwięcej miałby do powodzenia dobry znajomy prezydenta Komorowskiego, minister Bogdan Zdrojewski. Właśnie powódź w roku 1997 wywindowała Zdrojewskiego - podówczas prezydenta Wrocławia - na szczyty popularności. W pewnym sensie powódź okazała się dla Zdrojewskiego darem z niebios, okazją do wykazania się stanowczością i poświęceniem.
Reasumując, prezydent Komorowski otrzymał od losu niemal wszystkie możliwe atuty
Grał nimi nienadzwyczajnie, skoro wygrał tak nisko.
Inne tematy w dziale Polityka