Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
1752
BLOG

Uleczalne choroby służby zdrowia

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Służba zdrowia Obserwuj temat Obserwuj notkę 81

       Intensywne kontakty ze służbą zdrowia rozpoczęłam dość niedawno - na szczęście Stwórca obdarzył mnie w miarę przyzwoitym zdrowiem, choć od kilku lat też czasami się coś sypie. Z prawdziwego kryzysu udało mi się jednak szczęśliwie wyjść i teraz radzę sobie głównie naturalnymi metodami, dietą oraz od czasu do czasu rehabilitacją. A służbę zdrowia mogę na szczęście obchodzić szerokim kółkiem - oby jak najdłużej.

       Niestety, z powodu problemów zdrowotnych bliskiej, starszej osoby od mniej więcej dwóch lat bywam dość często w  rewirze Ministra Zdrowia. I wrażenia są – poza wyjątkami – złe. Nie chodzi tu przy tym wcale o jakieś totalne niedoinwestowanie czy inne problemy tego rodzaju – nawet nie wiem, jak to wygląda. Chodzi mi o zwykłą głupotę, niegospodarność i o problemy, które mogły być dawno temu zlikwidowane. A nie są i nie rozumiem dlaczego. Mało tego – pacjenci mają odczucie, że w ogóle nikt się tym nie zajmuje a bałagan jest jak był. I jestem zdania, że to najsłabsze ogniwo generalnie świetnie pracującego rządu. Dlatego też wcale nie będzie mnie dziwić, gdy kolejne kroki totalnej będą podejmowane na tej płaszczyźnie, gdyż problemy i niezadowolenie obywateli mogą się skumulować własnie tutaj. Nie z powodu Prezydenta i nie z powodu takiego czy innego rozwiązania w ustawach o sądach. A właśnie z powodu niewydolnej, niegospodarnej i skorumpowanej służby zdrowia. Ale po kolei.

       Bezcelowe i kosztowne ruchy. Pacjentowi wysiada kręgosłup – stenoza w odcinku lędźwiowym, coś się poprzesuwało, coś naciska na nerwy, są bóle i lekkie niedowłady. Przy oczywistych objawach logiczne jest, żeby w takich przypadkach zrobić rezonans i udać się do neurologa czy neurochirurga ale wszystko musi być poprzedzone konsultacją u lekarza pierwszego kontaktu. Lekarz stwierdza, że nic nie może zrobić i przepisuje leki przeciwbólowe. Kieruje ponadto do poradni neurologicznej na cito i mówi, że potrzebny jest rezonans. Nie może jednak skierować na rezonans (dlaczego? bo jest głupi? bo nie rozumie objawów? – nie bardzo wiadomo), może to zrobić dopiero specjalista. Czyli zasuwamy do specjalisty dwa razy – raz bez badań, żeby pogadać i dostać skierowanie a potem już z badaniami, żeby coś konkretnego orzekł. Ale to nie wszystko. Najlepsze jest to, że żeby dostać skierowanie do specjalisty a potem od specjalisty na rezonans, konieczne jest uprzednie zrobienie zdjęcia rtg i powtórna wizyta u lekarza pierwszego kontaktu w przychodni. W końcu wtrącam się w ten nonsens a lekarka – skądinąd całkiem rozsądna – odpowiada, że właściwie ten rtg to nic w tym przypadku nie da (co jest oczywiste), no ale musi wypisać skierowanie i obejrzeć, bo bez rtg nie ma specjalisty a bez specjalisty nie ma rezonansu, itd. Następnie okazało się, że czekanie do przychodni neurologicznej na pierwszą wizytę na cito to co najmniej wiele tygodni – ale to już jakby inny problem choć trudno się dziwić, że w takim bajzlu czeka się nie wiadomo ile. Rezultat tego „leczenia” był taki, że zarządziłam p…nąć tym wszystkim (przepraszam za określenie ale to naprawdę jedyne, co można z tym zrobić) i leczyć się prywatnie. Większości Polaków nie stać na to.

       A teraz podsumujmy, jaki jest koszt bezrozumnych ruchów i działań i posłużmy się w tym celu cenami warszawskimi na wolnym rynku (robię to specjalnie, bo to są po prostu jedyne prawdziwe ceny usług "chodzące" w Warszawie, wszystko inne to jakieś bajki). Dwie wizyty u lekarza pierwszego kontaktu/internisty – w Warszawie to będzie ok.200zł. Jedna niepotrzebna wizyta u specjalisty – 150zł. Niepotrzebne a wręcz szkodliwe zdjęcie rtg – nie pamiętam dokładnie, bo w końcu nie robiłyśmy - ale z opisem lekarza, itp. chyba coś ok.100zł. Czyli 450zł na pacjenta z objawami kręgosłupa lędźwiowego wyrzucone jak w błoto. Teraz skorygujmy to o powiedzmy 1 wizytę u lekarza pierwszego kontaktu – to jest zapewne jakiś bufor, żeby wszyscy histerycy nie zawracali głowy specjalistom ale dwie wizyty bez potrzeby to stanowczo zbyt dużo. I wychodzi nam ciągle wyrzucone w błoto 350zł. Na jednego pacjenta. Ilu jest pacjentów z takimi dolegliwościami w Polsce? Milion? Kilka milionów? Nie wiem ale jak to przemnożyć, to i tak wychodzą porażające liczby nawet po odliczeniu tych kilku uprzywilejowanych procent leczących się prywatnie. Dlaczego tak się dzieje? Czy to głupota i bezmyślność pospolita? Czy to działanie celowe, żeby jak najwięcej chorych odstraszyć i mieć święty spokój? Nie wiem i nie rozumiem. Dlaczego nikt nic nie zrobił z tymi idiotyzmami? Też nie wiem. Czy możliwe jest, żeby nikt w resorcie o takim marnotrawieniu środków i czasu nie wiedział? Wydaje mi się niemożliwe. A to tylko banalna sprawa i pierwszy krok do leczenia – ot, starszej osobie wysiadł kręgosłup, nie chcę nawet myśleć, co się dzieje w sprawach bardziej skomplikowanych. I w tym przypadku nie było żadnych kosztów błędnych diagnoz, błędów lekarskich, itp. – bo lekarze całkiem kompetentni.

       Oficjalna forma korupcji. Inna specjalność, inny organ (bo jak wiadomo, współczesna medycyna często nie leczy człowieka tylko organy – a to prawą nogę, a to lewe oko - a człowiek zamocowany pomiędzy chorymi organami pozostaje gdzieś pominięty). Potrzebna jest operacja. Okres oczekiwania w państwowym szpitalu – kilka lat, w sam raz dla starszych ludzi. A nóż nie dożyją i będzie po problemie. Ale nic tam, jest i na to metoda, o której dość szybko się dowiaduję. Sprawami rządzi pewien profesor, ponoć guru w swojej dziedzinie - idzie się tedy do profesora prywatnie, w tzw.”spółdzielni”. Wizyta za 300zł. Pani w rejestracji w „spółdzielni” opryskliwa, kolejka jak za komuny, w korytarzu kłębią się pacjenci. No ale wiadomo, nie siedzi się tu dla przyjemności. Mamy numerek nr5. Profesor spóźnia się godzinę, prawie godzinę czekamy aż przerobi pacjentów przed nami. Przerób jest w tempie mniej więcej 10 minut na pacjenta, my też wychodzimy krótko przed upływem godziny. Czyli stawka godzinowa bombowa – 5 razy 300zł, wychodzi 1500zł za godzinę. Nie wiem, jaki haracz bierze taka dziadowska „spółdzielnia” – moja kuzynka, nie tak utytułowana, płaci spółdzielni z prawdziwego zdarzenia chyba ok.połowy czyli z jakieś 70 zł od pacjenta. Załóżmy, że to będzie ze 200zł. Profesor poświęca nam z 15 minut – wyjątkowo dużo, pewnie dlatego, że pierwszy raz. Jest dość lekceważący, mniej więcej jedną trzecią terminu poświęca na jakąś rozmowę telefoniczną nie związaną z pacjentem. Dopiero moje energiczne pytanie stanowczym tonem przywołuje go do porządku. A badać nic nie trzeba, bo tam się chodzi już ze wszystkim przebadanym i zdiagnozowanym. I tak trzeba się kilka razy wybrać na takie „konsultacje” przed operacją i kilka razy po operacji. I nie ma problemu – jest miejsce poza kolejką w publicznej klinice. Fajnie, trzeba mieć tylko odpowiednio dużo kasy i wiedzieć. Okoliczności nie podobają się nam do tego stopnia, że pacjentka stwierdza w końcu, że nie będzie się w ogóle w to plątać. No bo jak tak wyglądają ci „renomowani specjaliści” to woli nie mieć z tym nic wspólnego, może on tam i dobrze operuje ale lepiej się od takich trzymać z daleka. Nie pójdzie pod nóż, co pożyje to pożyje jeszcze ale bez męczarni z taki czymś. Po kilku miesiącach okazuje się, że święta racja, bo cała sprawa „rozlazła” się metodami zachowawczymi. I tu przypomina mi się podobna sytuacja sprzed kilku lat, kiedy u starszej osoby z rodziny potrzebna była operacja oka. Okres oczekiwania – 4 lata, co dla osoby po osiemdziesiątce jest chyba kpiną. Ale też nie ma problemu – ten sam lekarz wykonuje te same operacje w prywatnej klinice poza Warszawą. Za 4 tys.zł. Natychmiast, termin na przyszły tydzień do uzgodnienia. Tamto było chyba 5 czy 6 lat temu, profesor był ostatnio. Czyli jest jak było. O formach korupcji dosłownej nawet nie warto tutaj wspominać, bo to już sprawa dla prokuratora a nie dla resortu zdrowia.

       Bałagan w szpitalach – tu będzie scenka rodzajowa, bo żadne analizy nie oddadzą tego lepiej. Duży i renomowany szpital w Warszawie, przyjeżdżają do niego pacjenci z całego kraju – choć po tym, co zobaczyłam, to naprawdę zastanawiam się po co. Może gdzie indziej jest jeszcze gorzej a może chodzi o skomplikowaną aparaturę diagnostyczną, którą posiada placówka – nie wiem. Pacjentka przyjeżdża jako nagły i poważny przypadek kardiologiczny ale że na kardiologii nie ma miejsc, to ląduje na internie, po wielogodzinnym oczekiwaniu w izbie przyjęć (pacjentka pod 80-kę, w izbie przyjęć gorąco i duszno, tłum - i tak z 6 godzin, warunki dla starszego pacjenta kardiologicznego jak w sam raz). Po przeprawie wstępnej stan zdrowia pogarsza się, informują mnie jednak, że pacjentka jest w dobrym stanie, ponieważ nie straciła przytomności. Ok. W końcu zabierają ją na oddział, ja wracam do domu. Następnego dnia idę z wizytą – innym wejściem, od innej ulicy. Od progu molocha widać, że placówka jest zarządzana do d… - jakieś pokrętne budynki i korytarze, zero informacji, nie ma nawet jakichś prostych strzałek. Nie ma żadnego okienka z informacją, nic. W końcu dostrzegam klatkę z ochroniarzem, czepiam się go niczym ostatniej nadziei i pytam, jak tam do bloku C czy D. Ochroniarz na to opryskliwie, że on to nie jest od informacji ale w końcu lituje się nade mną i wskazuje drogę. Po kwadransie błądzenia i kompletnej frustracji trafiam na właściwy oddział, gdzie znów nie widzę żadnego oznakowania, widzę za to coś w rodzaju recepcji. Siedzą czy stoją przy niej pracownice w białych kitlach i rozmawiają, wszystkie na wysokich obcasach i z długimi, pomalowanymi paznokciami, co w szpitalu akurat nie wygląda zbyt apetycznie. Pytam grzecznie, jak mogę trafić do pokoju takiego a takiego, gdyż przeszedłszy ze dwa długie korytarze nie widzę żadnej numeracji.

- Nie widzi pani, że tu jest zmyta podłogaaaaaa? Gdzie pani właziiiii? – przywołuje mnie nagle do porządku głośny i opryskliwy głos jednej z „dam”. No nie widzę, ponieważ szukam na wysokości oczu tej cholernej numeracji. Po prostu nie widzę i koniec. Chcę być jednak grzeczna.

- Przepraszam bardzo, nie widziałam, bo szukałam pokoju a nie ma żadnego oznakowania. Rozumiem, że panie ciężko pracują… (ale może nie krzyczmy na siebie) – tak chciałam dokończyć, jednak nie zdążyłam

- Nic pani nie rozuuumieeeee!

Jestem zmęczona i zgnębiona więc trudno się dziwić, że ten magiel mnie wścieka. Tłumaczę jednak, że chcę się dostać do pokoju takiego a takiego, nie ma oznakowania a jak się nie chce, żeby odwiedzający gdzieś nie chodzili, to się to miejsce odgradza.

- To paaaaniiii u siebie w domu też chodzi po pozmywanej podłodzeeeee? – Ten sam opryskliwy głos wrzeszczy na mnie dalej. Postanawiam zakończyć tą profesjonalną rozmowę i żądam, żeby wskazały mi, jak mam przejść.

       Jest godzina koło 17:00 i w tym czasie, kiedy personel wikła mnie w jakąś dziką awanturę o podłogę, pacjentka czeka na czczo (od rana) na badania – podobno konieczne - które miały być przeprowadzone o godzinie 12:00. Po godzinie przyszedł ktoś do niej i poinformował, że badania się trochę opóźnią. I od tej pory nic, cisza. Nikt nie informował a na pytania pacjentki, co z tymi badaniami, nikt nic nie wiedział. Kwadrans po 17:00 wnerwiam się, idę do recepcji - w odróżnieniu od pacjentki nie jestem słaba ani chora więc muszą mi coś powiedzieć. Okazuje się, że odpowiedzialne za oddział są panie od awantury o podłogę z długimi, pomalowanymi paznokciami. Nic nie wiedzą i nie mają pojęcia. Robię się groźna, wściekłym głosem żądam natychmiast lekarza dyżurnego, mówię, że pacjentka z chorobą kardiologiczną jest bez jedzenia od rana i zaczyna słabnąć (prawda w 100%) i straszę odpowiedzialnością. Trochę się denerwują (z taką awanturnicą to w końcu nie wiadomo) i dzwonią po lekarza. Przychodzi młoda kobieta, której relacjonuję, co się dzieje. Wysłuchuje ale pierwsze, co mi ma do powiedzenia, to – zamiast przeprosić za zaniedbania - że mam się uspokoić, bo oni tutaj mają więcej pacjentów i to w ciężkim stanie, którymi muszą się zająć. Wskazuje przy tym na kobietę mniej więcej w moim wieku na wózku siedzącą obok recepcji, która kilka razy uśmiechała się do mnie, kiedy pędziłam odfiokowane „siostry” i którą przez ten cały czas nikt się nie zajmował wbrew wymówkom pani doktor (z kobietą potem rozmawiałam – też pacjentka kardiologiczna, którą się przez kilka godzin nie zajmowali i bardzo jej się podobało, jak ich pogoniłam). Szpitalne gracje są natomiast przez ten cały czas zajęte rozmową ze sobą. Pani doktor odpowiedzialna za oddział w końcu raczyła mnie wysłuchać i stwierdziła, że nic nie wie, bo o to trzeba zapytać innego lekarza, który to zarządził. A w ogóle to zniknęły gdzieś papiery, pewnie ma ten drugi lekarz. Poleca to załatwić pielęgniarkom i zmywa się. Po mniej więcej dwudziestu minutach przychodzi lekarz i informuje mnie jakby nigdy nic, że badania się już dzisiaj nie odbędą. Dosłownie sfruwam zaraz po tym po schodach, żeby osłabionej ofierze tego bałaganu kupić cokolwiek w bufecie. Ledwo zdążyłam ale i tak dobrze, że zdążyłam a pacjentka nie zemdlała.

       Wyjątek jakiś? Otóż nie, mam taką „barwną” opowieść prawie z każdego szpitalnego dnia. I to jest jedna z wiodących placówek służby zdrowia. Jak to można skomentować? Właściwie tylko tak, że gdyby to była moja prywatna firma, to osoby odpowiedzialne za taki bajzel powyrzucałabym od razu. I tyle. A dlaczego nie można tego zrobić? Rozumiem, że może nie być pieniędzy np.na nowe etaty dla specjalistów czy na drogą aparaturę (choć Polska nie jest już bardzo biednym krajem). Ale rozumne poustawianie pracy pracowników już zatrudnionych nie tylko, że nie kosztuje dodatkowo ale nawet może przynieść oszczędności. Dlaczego nikt się za to nie zabierze i dlaczego utrzymuje się taki bałagan? A przecież problemy, które tu poruszyłam dałyby się przy odrobinie zaangażowania rozwiązać w miarę szybko i bez ponoszenia ogromnych kosztów (częściowo jeszcze przyniosłyby oszczędności). 

       Dla odmiany podam, że wcale nie musi tak być jak w owej klinice. Otóż w tej samej dzielnicy znajduje się publiczna przychodnia specjalistyczna – zupełne przeciwieństwo opisanego bałaganu. Zaczyna się od estetyki (skromna ale gustowna i zadbana), poprzez pracę personelu pomocniczego (konkretne i fachowe panie, czyste i budzące zaufanie) i organizację (jest informacja, są wydruki wszystkiego, dokładne terminy, itp. nawet nie czeka się bardzo długo) do świetnych i troskliwych lekarzy-specjalistów. Po wielu innych doświadczeniach wręcz dziwne, że takie miejsce jest – zapewne to sprawa dobrego kierownictwa placówki. Czyli można, jak się chce. I dobrze byłoby się za to wreszcie zabrać – w interesie Polaków i w interesie trwania Dobrej Zmiany. Jeżeli nie zacznie się działać – i to wreszcie w sposób widoczny dla pacjenta - to Dobra Zmiana może za to ciężko zapłacić.


Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo