Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
4021
BLOG

Złota klatka

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 51
Politycy świetnie czują się w swoich złotych klatkach. Z ich powodu widzą państwo jako swoją własność. Nazwijcie mnie idealistą, ale gdy tylko powstanie taka możliwość, polityków trzeba będzie zmusić do przyzwoitości, skoro sami nie umieją się na nią zdobyć.

Obejrzałem w ostatnim czasie wiele spotkań liderów dwóch najważniejszych ugrupowań z – teoretycznie – elektoratem, a tak naprawdę po prostu z aktywem, ewentualnie zwolennikami PiS i PO. Te spotkania mają jedną, dość oczywistą wspólną cechę: niemal nigdy nie ma tam nieprzewidzianych elementów. Jeśli nawet sporadycznie zdarza się, że gdzieś tam, omijając kontrole i przesiewy, przedrze się ktoś niesłuszny i będzie próbował o coś zapytać – zostanie szybko spacyfikowany przez zebranych.

Czy ma to jakieś znaczenie? Ma, jeśli uświadomimy sobie, że polityczny kurs tej czy innej formacji to wypadkowa wielu czynników, wśród których jest również kwestia psychologiczna. Żyjemy w świecie baniek. Ich oddziaływanie na postrzeganie świata przez ludzi zostało już dawno rozpracowane przez socjologów i psychologów społecznych. Sfalsyfikowano idealistyczne przekonanie, że wielość dostępnych baniek oznacza, iż każdy chętny może sobie łatwo śledzić argumentację i przebieg debaty w różnych środowiskach. A jest to też argument używany nagminnie przez obrońców koncepcji nazywanej przeze mnie „rozproszonym pluralizmem” – jej zwolennicy twierdzą, że kształt mediów państwowych nie jest problemem, bo można sobie łatwo uzupełnić prezentowany przez nie jednostronny obraz, sięgając po media drugiej strony sporu.

Owszem, teoretycznie tak jest – ale wiadomo, że to tak nie działa. Zdecydowana większość ludzi nie ma czasu, energii, ochoty ani wiedzy wystarczających, żeby sięgać po informacje spoza swojej bańki. Są zresztą przekonani a priori, że słuszne, właściwie i prawdziwe są jedynie te właśnie wiadomości, które oni wybrali i które firmuje ta polityczna opcja, której ufają. Ufają bezmyślnie i bez weryfikacji, bo taki charakter mają dzisiaj w większości polityczne wybory ludzi. Po co w takim razie mieliby poszukiwać innych źródeł wiedzy?

Identycznie to działa, jeśli chodzi politycznych liderów i ich otoczenie. Proszę sobie wyobrazić, jak wygląda to z perspektywy człowieka, który od lat jeździ po Polsce i niemal wszędzie spotyka się wyłącznie z wyrazami uwielbienia. Wszędzie jest celebrowany, wynoszony pod niebiosa, wysławiany i uznawany niemalże za zbawcę. Który od lat nie ma kontaktu z normalnym, codziennym życiem. Który nie styka się z przeciętnymi ludźmi na ulicy. Który w dodatku nie jest biegły w poruszaniu się w sferze wirtualnej, a to oznacza, że nie zna nawet opinii – zgoda, że przerysowanych i zamkniętych we własnych bańkach – które się tam pojawiają. (Nawiasem, PiS na swoim kanale na YouTube zapobiegliwie wyłącza komentarze pod wystąpieniami prezesa Kaczyńskiego; Platforma tego nie robi w przypadku wystąpień Donalda Tuska.) Człowieka, który nawet w Sejmie nie kontaktuje się prawie z osobami z innych klubów, a na wywiady przychodzi jedynie do mediów, gdzie gwarantuje mu się całkowite bezpieczeństwo i czołobitność.

Czy wszystko to, po tylu latach, może pozostać bez wpływu na stan psychiczny i przekonanie o tym, jaka naprawdę jest sytuacja w państwie? Syndrom oderwania od realiów, powszechny w dyktaturach, gdzie dyktator jest oddzielony od poddanych prętami złotej klatki, w mniejszym natężeniu objawia się również w demokracjach. Kiedy Jarosław Kaczyński deklaruje, że on również wyrzeka na ceny w sklepach, można się tylko gorzko zaśmiać.

W Polsce po upadku komuny nigdy nie zerwano z bizantynizmem władzy. Prawdopodobnie najskromniejszym w historii III RP szefem rządu był Tadeusz Mazowiecki; potem było już tylko coraz gorzej. Pamiętam, jak za tak zwanego pierwszego PiS-u zorganizowaliśmy w redakcji „Faktu” debatę ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego z ówczesnym (i obecnym) liderem opozycji Donaldem Tuskiem. Przyjazd Kaczyńskiego poprzedziła należyta celebra oraz kilka radiowozów. Tusk przyjechał skromniutko jednym autem. Kiedy natomiast sam został premierem, nie miał żadnych oporów, żeby do Sopotu latać co tydzień rządowym samolotem.

Nigdy nie postawiono temu bizantynizmowi instytucjonalnych barier. Nie wprowadzono przepisów, które sprawiłyby, że minister w prywatnej podróży musiałby za własne pieniądze tankować własny samochód – bo ministrowie właściwie prywatnych podróży nie miewają, przecież cały czas ciężko pracują dla Polski. A jeśli już jakiś dygnitarz zwykłe miejsce nawiedza swoją własną i osobistą osobą, to bywa, że kończy się to tak jak na poczcie w Pacanowie.

O oderwaniu władzy od realiów pisywałem już lata, lata temu. Jeszcze za rządów SLD, a więc w pierwszej połowie lat 2000. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło, może tylko niebotycznie wzrosły budżety kancelarii premiera i prezydenta. Już wówczas wskazywałem, że to nie jest wydumany problem. Że on się przekłada na to, co politycy nam proponują i jak widzą Polskę. Skoro na spotkaniach pojawia się zawsze tylko entuzjastyczny tłum, to chyba jasne jest, że przeciwnicy są jedynie jakąś nieistotną garstką frustratów. Kto by zresztą wpuszczał na swoją pokazówkę oponentów. Zrobią chryję albo – co znacznie gorsze – zadadzą jakieś trudniejsze pytanie.

Rzecz jasna – łatwo się to wszystko pisze. Nie sposób za pomocą nawet najlepszych przepisów wyciągnąć polityków z ich bańki czy złotej klatki, jeśli tego nie chcą. Jarosław Kaczyński będzie miał zawsze dwór i partyjną obstawę, bo tak jest skonstruowane jego ugrupowanie. Donald Tusk na unijnym stanowisko zarobił takie pieniądze, że problemy bytowe przeciętnych obywateli nigdy go nie dotkną (choć z powodu swojej osobistej sytuacji ma jednak większy kontakt z rzeczywistością niż jego odwieczny oponent). Ale przecież nie da się przymusić lidera, żeby jeździł tramwajem, a wymyślanie jakichś majątkowych cenzusów byłoby bezcelowe, głupie i antywolnościowe – to wyborcy decydują, kogo chcą wybierać. Nie można także na siłę obniżać statusu polityka, sprawującego ważną funkcję, poprzez odbieranie mu wszelkich przywilejów, bo ważna jest także kwestia jego efektywności, a ta zależy, przynajmniej w teorii, od tego, jaki komfort pracy mu się zapewni. Oczywiście są różne przypadki i bywa tak, że komfort nie służy wcale pracy, ale wyłącznie grzaniu się w blasku władzy.

A jednak coś zrobić można, kiedyś – będzie trzeba, choć brzmi to idealistycznie. Zapewne nie uda się jednak, póki polską politykę określają dwaj koszmarni starsi panowie. Upieram się natomiast, że skoro sama z siebie klasa polityczna nie umie być przyzwoita i odcina się od codziennego życia, to w ramach zdrowego rozsądku trzeba ją do tej przyzwoitości przymusić – gdy tylko będzie taka możliwość. Może poprzez referendum, może poprzez obywatelski projekt ustawy – wszystko jedno. Politycy w Polsce, szczególnie ci sprawujący władzę, mają zdecydowanie zbyt wiele przywilejów. Nie ma na przykład żadnego powodu, żeby każde ministerstwo miało do dyspozycji co najmniej po kilkanaście samochodów. Standardem powinien być jeden samochód dla szefa resortu, a i to tylko do załatwiania spraw służbowych, i ewentualnie dwa lub trzy dla jego zastępców, tylko w sytuacjach absolutnie niezbędnych, za każdym razem odnotowywanych. Reszta może sobie spokojnie radzić we własnym zakresie. Podobnie zresztą jak sam minister, gdy załatwia prywatne sprawy. W sytuacji idealnej powinno się skończyć ze skrajną patologią, jaką jest tworzenie małych, ale jakże komfortowych złotych klateczek wokół władzy, takich jak spółka od CPK albo od odbudowy Pałacu Saskiego, a kiedyś – spółka budująca (bezskutecznie) polską elektrownię jądrową, gdzie przez kilka lat miłą przystań znajdował były minister skarbu w rządzie Tuska Aleksander Grad. Należałoby może zacząć od tego, że członkowie parlamentu powinni mieć zakaz zasiadania we wszelkich tego typu tworach (casus Marcina Horały).

Wbrew pozorom, nie jest to problem marginalny ani pozorny. Narzucenie reguł tego typu ma wpływ na to, w jaki sposób politycy, szczególnie sprawujący władzę, widzą państwo. Dopiero to być może przypomniałoby im, że ono nie jest ich własnością i to oni mają obowiązek służyć nam – a nie odwrotnie.


Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka