Chwilowo dość polityki. W końcu jestem na wakacjach i zdążyłem trochę pojeździć po okolicy, a że dzisiaj cały dzień pada, więc mam chwilę na opisanie obejrzanych ciekawostek.
Przede wszystkim byliśmy - już drugi raz - w skansenie wsi kaszubskiej we Wdzydzach Kiszewskich. Skansen jest rozległy, ma wiele pięknych chałup i niedaleko wejścia znakomitą karczmę, gdzie jedzenie jest wprawdzie na plastikowych talerzach, ale za to regionalne i bardzo smaczne. Nie wszyscy potrafią to docenić i dla tych w ofercie jest też np. zapiekanka. Ja natomiast polecam kiszkę, ruchanki, plince i żurek. Warto zaopatrzyć się także w pęto świetnej, wędzonej lokalnie, suszonej kiełbasy, która wisi sobie pod sufitem.
Ogólne wrażenie ze skansenu wdzydzkiego jest mieszane. Opłata za fotografowanie jest, ale nie obejmuje zdjęć we wnętrzach, gdzie robić zdjęć nie wolno. Nikt nie przedstawia żadnego sensownego wyjaśnienia. Czy władze skansenu boją się, że odtworzę u siebie w domu kompozycję z kwiatków, stojących na parapecie? Czy że skopiuję styl chaty gburskiej? Nie mam pojęcia. Nie wolno i już. Na szczęście na straży zakazu stoją wynajęci sezonowo, mocno znudzeni młodzi ludzie, którzy nie wkładają w pilnowanie zbytniego zapału, więc kilka ładnych ujęć udało mi się uchwycić.
Skansen we Wdzydzach porównuję odruchowo ze skansenem wsi słowińskiej w Klukach. Tamten drugi jest na pewno powierzchniowo mniejszy, ale mam wrażenie, że jakiś przyjaźniejszy. Tutaj potencjał jest wyraźnie nie wykorzystany. Eksponatów się nie dotyka, pomieszczenia są poodgradzane, trochę to przypomina muzeum z gablotami. Gdzieniegdzie zainstalowali się ludowi rzemieślnicy, ale nie mają łatwego życia. Rozmawiałem z panią, która wraz z mężem robi sprzęty z wikliny i - to miejscowa specjalność - z kory korzeni sosny. Bardzo lubię kupować od takich ludzi - mam wtedy poczucie, że nabywam coś naprawdę specjalnego, oryginalnego, wartego pieniędzy, jakie za to płacę.
Okazuje się, że choć tacy twórcy ożywiają skansen, to ten stara się od nich czerpać zyski tak agresywnie, że niektórzy już porezygnowali. Pewien garncarz przeniósł się do Gniewu, a oni sami nie wiedzą, jak długo jeszcze zostaną.
Skansen nie jest na szczęście całkiem martwy za sprawą przepięknego, drewnianego kościółka, który od wielkiego dzwonu wciąż służy nabożeństwom. No i jednak co jakiś czas odbywają się imprezy.
Gdy się jest w skansenie, warto odwiedzić grób małżeństwa Gulgowskich, twórców tego miejsca, położony w małym zagajniku na wzgórzu. Gulgowscy byli przykładem społecznictwa najczystszej wody, takiego dobrego, rzetelnego przedwojennego patriotyzmu. W dworku, który także stoi w skansenie, jest ekspozycja, pokazująca, jak Gulgowscy gromadzili materiał na skansen, dbali o miejscowych, spisywali obyczaje, uczyli dzieci. Odwalili kawał wielkiej, wspaniałej roboty, całkowicie za darmo, z czystej pasji i poczucia powinności.
Byliśmy - także nie po raz pierwszy - w skansenie kolejowym w Kościerzynie. To jeden z mniejszych w Polsce i bardziej zapuszczonych. Nic dziwnego, bo - o ile wiem - jest własnością PKP, a to jest firma, która nie potrafi niczego zrobić solidnie, a co dopiero zorganizować kolejowej wystawy. Mimo to, kto lubi kolej, a ja bardzo lubię, może się tam przejechać. Trudno trafić, bo jak zwykle nikt nie zadbał o oznaczenia (trzeba uważać, żeby nie przegapić zjazdu z głównej drogi, zaraz za mostem drogowym nad torami), ale jest kilka rzeczy do pooglądania - przede wszystkim parowozy z serii jeszcze przedwojennych, odziedziczone po II wojnie światowej przez Polskę. Miłośnikom kolei polecam - o ile jest to jeszcze do kupienia - CD sprzedawane w sklepiku w skansenie. Można się wiele dowiedzieć o budowie parowozu i przejrzeć wszystkie typy parowozów, jakie jeździły na polskich szlakach. Rzecz zrobiona może nie najnowocześniej, ale bardzo solidnie.
Nie ma oczywiście mowy o tym, co jest w nowoczesnych muzeach kolejnictwa: o symulatorze prowadzenia pociągu, jeżdżących lokomotywach, dobrze zachowanych kabinach maszynisty, gdzie można by usiąść itd. Wszystko jest przaśne, prymitywne, pordzewiałe i nieco śmierdzące - zwłaszcza ubikacja. Ale mimo to ma sporo uroku.
Kolejny punkt to Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie, gdzie urodził się i miał swój dworek Józef Wybicki. To muzeum to czysty Bareja. Podręcznikowy przykład tego, jak jakiekolwiek muzeum wyglądać nie powinno i jak zabić najatrakcyjniejszy choćby temat.
Wchodzimy do dworku, gdzie jest stała ekspozycja. Za dodatkową opłatą można fotografować. Tylko nie bardzo jest co, bo na ścianach wiszą głównie jakieś reprodukcje i fotografie. W gablotach trochę dokumentów, związanych z Wybickim. Gdzieniegdzie jakieś eksponaty - części umundurowania, ryngraf, patriotyczna biżuteria z okresu po upadku Powstania Styczniowego - które nawet można by ładnie pokazać, ale chyba nikomu się nie chciało - po prostu poukładano je w gablotkach i niech leżą.
Ale są też multimedia. W pewnym momencie pojawia się jakaś pani (bo, jak w porządnym muzeum, na każdą salę przypada jedna pilnująca pani; zwiedzającym nie można przecież ani na moment zaufać) i włącza magnetofon. Tak, magnetofon - do Będomina nie dotarł jeszcze najnowszy krzyk techniki w postaci płyty CD, o pliku MP3 nie mówiąc. Z magnetofonu leci jakaś narracja, opowiadająca o tym, co jest w muzeum, a potem odzywa się nasz hymn. W kolejnych salach procedura się powtarza: pani pilnująca podchodzi do magnetofonu, włącza, z chrypiącego głośnika leci kawałek hymnu, nagranie się kończy, pani przewija taśmę do początku.
Pod koniec ekspozycji natknęliśmy się na kilka zdjęć ze wspólnym podpisem: „Dziś Hymn narodowy towarzyszy najważniejszym uroczystościom państwowym". Na jednym ze zdjęć żołnierze w mundurach wzór z lat 70., obok jakieś dziewczynki z kwiatami, w tle jakiś pomnik, a jeszcze bardziej w tle plakat z napisem „Walczymy o pokój". Ja rozumiem, że dyrektor muzeum nie zmienił się od 30 lat, ale mógł przynajmniej pozmieniać zdjęcia.
Nieco lepiej wygląda druga ekspozycja, w starej wozowni, ale nic specjalnego nie wnosi.
Jeśli Muzeum Hymnu Narodowego ma wzbudzać w kimś patriotyczne odczucia, to nie wiem, w kim. Na pewno nie w szkolnych wycieczkach, która zapewne stanowią gros odwiedzających. Wyobrażam sobie, jak pocieszne dla pokolenia MP3 musi być już samo to, że ktoś jakieś rzężące nagranie puszcza z magnetofonowej kasety. Reszta wystawy dla dzisiejszych nastolatków jest pewnie równie zajmująca co opisy przyrody w „Nad Niemnem".
Ja jestem na cały patriotyczny sztafaż bardzo wyczulony. Chciałbym, żeby muzeum hymnu było zrobione tak, że gdy się do niego wchodzi, to człowiek z wrażenia staje na baczność, a gdy wychodzi, ma łzy w oczach. Tak to powinno działać. I tak może działać, czego najlepszym przykładem jest Muzeum Powstania Warszawskiego, dla mnie będące wzorcem nowoczesnego i inteligentnego muzealnictwa. Muzeum w Będominie działa najwyżej jak rozśmieszasz. Jest jakby żywcem wyjęte z „Bruneta wieczorową porą"; brakuje tylko butelki z wodą i jakiejś pani Stasi, zraszającej kwiatki metodą gębową. Umieszczenie czegoś takiego pod szyldem „Mazurka Dąbrowskiego" w dworku Wybickiego to po prostu wstyd.
No i wreszcie pracowania garncarska Neclów (wszelkie skojarzenia niewskazane) w Chmielnie. W dwupiętrowym domu od ponad stu lat powstaje oryginalna kaszubska ceramika. Można poczytać o historii pracowni i rodu Neclów (polecam zwłaszcza wycinki ze starych gazet, to prawdziwy cymes), zobaczyć stosowane od dawna wzory. Piętro niżej jest pracownia, której wszystkie ściany są zachlapane gliną, gdzie można przyjrzeć się wszystkim stadiom pracy nad naczyniem (jeśli będziecie mieli okazję, spróbujcie namówić artystę, żeby przy Was utoczył jakiś garnuszek albo lichtarzyk - wrażenie jest niezwykłe, powstające naczynie nabiera kształtów jak na komputerowej animacji). Jeszcze niżej jest sklep, tradycyjny piec do wypalania naczyń i piece elektryczne, częściej dzisiaj używane.
Warto wyjechać z Chmielna z jakąś pamiątką, bo to najoryginalniejsze rękodzieło. Jak wyjaśnił nam starszy pan Necel (tradycję kontynuuje też jego syn), naczynia wypalane w tradycyjnym piecu, który trzeba za każdym razem zamurować, nie są tak doskonałe, jak te z pieca elektrycznego, bo zbierają się na nich osady związane ze spalaniem. Ale dzięki temu każdy dzbanek, misa czy taca są jeszcze oryginalniejsze, ponieważ miewają charakterystyczne skazy - np. jakiś kolorowy odblask. Wielu klientów te właśnie najbardziej ceni.
Z Chmielna dobrze pojechać dalej Drogą Kaszubską, bardzo widowiskową.
Dalsze relacje nadejdą.
Oto naści twoje wiosło:
błądzący w odmętów powodzi,
masz tu kaduceus polski,
mąć nim wodę, mąć.
Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura