Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel
290
BLOG

Tropem mizantropa

Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel Rozmaitości Obserwuj notkę 4

Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem. (Łk 14, 25-33)

 

Maksym Gorki, klasyk socrealizmu, zamykał swoje postacie w prostych kategoriach. Pelagia Niłowna, tytułowa bohaterka „Matki”, żeby zapomnieć o mężu pijaku, wierzyła w Boga i w swego syna, młodzieńca bez skazy, którego jedyną ziemską miłością była rewolucyjna sprawiedliwość. Pelagia niepostrzeżenie upodabniała się do syna, stawała się apostołką robotniczej sprawy, jej ikoną i w końcu męczennicą.

Podobne, mniej lub bardziej papierowe postacie zaludniały powieści Borysa Polewoja, Mikołaja Ostrowskiego („Jak hartowała się stal”) i mistrza gatunku, Fiodora Gładkowa, autora „Cementu”. U nas za klasyków tej maniery uchodzili Brandys, Ścibor-Rylski i Konwicki. Związek Zawodowy Literatów Polskich wyłączył wybrane dzieła tych trzech młodzieńców do swego kanonu podczas zjazdu w Szczecinie w r. 1949.

Opis budowy raju pozbawionego klas dziś może się wydać śmieszy i niegroźny, wtedy jednak nikomu nie było do śmiechu, bo socrealizm miał zastąpić wszystkie inne narracje, przy czym jego wiara w cement, stal i postęp społeczny nie wydawała się tak groźna, jak jego neurotyczny lęk przed życiem osobowym. Literatura światowa zwracała się wtedy coraz wyraźniej ku podmiotowi, towarzyszyła jego powtórnym narodzinom po strasznej wojnie, opisywała jego wiek cielęcy i bunty, tymczasem za żelazną kurtyną programowo uciekano od człowieka, rozliczano sanację, zaplutych karłów i cegły kładzione na akrod.

Jezus przyszedł na świat w równie nieciekawych czasach. Dominującą formą pobożności były wtedy rozmaite zabiegi rytualne zmierzające do tego, żeby człowiek przypodobał się bogom i skłonił ich do większej przychylności. Prawdziwe intencje bóstwa pozostawały enigmą, żaden z ludów zamieszkujących basen Morza Śródziemnego nie był w stanie jej dociec, dlatego los człowieka stawał się równie enigmatyczny, uzależniony od kaprysu bogów, w których coraz trudniej było wierzyć. Żydzi zdefiniowali wprawdzie wolę Boga w 613 nakazach prawa (micwot), ale sami nie przestawali się spierać, co one naprawdę znaczą.

Jezus chciał to przezwyciężyć. W każdej przypowieści szczegółowo opisywał pragnienia Boga, nazywał go Ojcem i sam codziennie z nim rozmawiał. Powołanie człowieka definiował w kategoriach osobowych i emocjonalnych, a nie w języku zadań czy powinności, bo te mogły być jedynie pochodną, a nie źródłem dojrzałej pobożności. Miłość do Boga objaśniał własnymi czynami, ale potrafił to zrobić także za pomocą uczuć, jakie znajdował w sercach swoich słuchaczy. Tym, którzy obecność ojca i matki odczuwali wyraźniej niż obecność Boga, radził, żeby spróbowali znienawidzić swoich bliskich, a tym samym przekonali się, że to równie niemożliwe, jak niemożliwa jest prawdziwa miłość do Boga, której towarzyszyłby choćby cień niechęci do człowieka.

My, dzieci realnego socjalizmu, powinniśmy często korzystać z tego ćwiczenia. Wychowani w kulturze zbudowanej na gniewie płynącym z bezradności lubimy się żachnąć na polityków, teściów, żonę, dzieci i samych siebie, a potem nie bierzemy za to żadnej odpowiedzialności. Ilekroć zabraknie wtedy słowa szczerych przeprosin, tylekroć w niebie słusznie uchodzimy na za klasycznych nienawistników, przypadki z piekła rodem, bo takich prymitywnych uczuć bez pardonu nikt we wszechświecie nie jest w stanie połączyć ani z prawdziwą miłością, ani tym bardziej z Bogiem.

 

Dziennik Polski, 4-5 wrzesnia 2010.

 

PS. Zabrakło mi w piątek czasu, żeby dobrze przygotować powyższy tekst, ale nawet teraz nie potrafię podać krótkiego komentarza do niedzielnej ewangelii, bo już sam czasownik "nienawidzić" (gr. misein), pojawiający się w wypowiedzi Jezusa, zasługuje na dłuższy komentarz.

Po pierwsze, greckie "miseo" znajdujemy w naszym "mizantropie", czyli kimś, kto odwraca się od ludzi, lekceważy ich, ale niekoniecznie ich nienawidzi. Nasz mizantrop dość dobrze przekazuje zatem sens greckiego czasownika  "misein", bo jego polski odpowiednik posiada nieco inny, węższy i zdecydowanie pejoratywny sens.

Po drugie, nawet jeśli przyjmiemy, że greckie słowo "misein" ma bardziej wieloznaczny sens niż nasze "nienawidzić", to i tak w ustach Jezusa ma ono zatrważącą wymowę, odnosi się bowiem do osób najbliższych oraz do podmiotu, którego dotyczy. Słuchając tych słów należy zatem pamiętać o prawach, jakimi rządzi się hebrajska retoryka, która często stara się przekazać właściwy sens wypowiedzi nie przy pomocy jednego określenia, ale za pomcą dwóch przeciwstawnych określeń (słów lub metafor), tak aby słuchacz przyjął własciwy sens wypowiedzi z wykluczeniem obu skrajności. Podobną właściwość zachowują zresztą inne, potoczne, nieliterackie języki (patrz słownictwo w Chłopach Reymonta), a w pewnych sytuacjach po identyczne formy retoryczne sięga wielka literatura, dość wspomnieć słynne "Odi et amo" Cratullusa i podobne poniekąd słowa Anakreaona.

Po trzecie, interpretując słowa Jezusa należy koniecznie uwzględnić wyobrażenia, jakie mieli ówcześni na temat życia emocjonalnego. W świecie helleńskim, do którego w różnym stopniu należy także ojczyzna Jezusa, cnotę pojmowano na sposób arystotelesowski, w duchu dominującej wtedy w Akademii Platona interpretacji stoickiej, dość pragmatycznej i dość odległej od oryginalnego platońskiego idealizmu (ten był wtedy coraz bardziej popularny w nieodległej Aleksandrii i z czasem zyskiwał coraz większe wpływy w kręgach żydowskich). Otóż na gruncie arystotelizmu cnota jest pewną formalną doskonałością, która w wymiarze materialnym oznacza przeciętność lub środek między dwiema skrajnościami. I tak męstwo (thymos), będące główną cnotą duszy tymotejskiej, czyli tej, której siedzibą, jak wierzyli Grecy, jest klatka piersiowa i samo serce, jest pod względem formalnym doskonale, ponieważ pod względem materialnym nie ma nic wspólnego z dwoma przeciwstawnymi skrajnościami, w jakie dusza tymotejska zwykła popadać, ilekroć zabraknie jej cnoty, a więc z tchórzostwem i z brawurą. W odniesieniu do relacji międzyludzkich takimi skrajnościami są zarówno nienawiść jak i bezrozmne pożądanie, zaś cnotą właściwą jest miłość, która pod względem materialnym, czyli przedmiotowym, leży dokładnie w środku między nimi, zaś pod względem formalnym jest ich obu diametralnym przeciwieństwem, jako że tylko ona jest doskonała i tylko ona jest właściwą i adekwatną postwaą w relacjach międzyludzkich. Przyglądając się jednej lub drugiej skrajności można jednak znaleźć ten złoty środek, choćby przez to, że na co dzień obu tych skrajności będzie się zdecydowanie unikać.

Po czwarte, mówiąc o nienawidzeniu ojca, matki, dzieci i samego siebie, Jezus w bardzo realistyczny sposób podchodzi do ludzkich emocji. Każdą z nich traktuje jak byt realny i domaga się, żeby człowiek też je tak potraktwoał, tzn. nie wypierał ich w podświadomość, nie wyrzekał się ich w słowach bez pokrycia, ani nie przypisywał ich demonom, ale uznał za realny składnik własnego wnętrza, a następnie zaczął je aktywnie kształtować. Do podobniej pracy, niestety, niekiedy błędnej, zachęcała swoich wiernych tradycyjna interpretacja rabinacka, która w odniesieniu do podwójnego przykazania miłości Boga i bliźniego dodawła dość bałamutnie, że wszysktich, owszem, należy kochać, ale nieprzyjaciół należy nienawidzić. Jezus odciął się od tej prymitywnej interpretacji Prawa, wyraźnie nakazując kochać nieprzyjaciół. Zachętego do tego, by znienawidzić (lub zlekceważyć, porzucić, opuścić, zakwestionować) samych siebie i swoich bliskich na rzecz Boga, było w istocie rodzajem duchowego ćwiczenia, duchowej gimnastyki jaką zalecał swoim uczniom, aby mogli dzięki niej lepiej zrozumieć samych siebie. Jeśli bowiem odczuwają wyraźne, pozytywne związki emocjonalne ze swymi bliskim, a więź z Bogiem jest dla nich wciąż nieokreślona i enigmatyczna, to powinni dokładnie rozważyć jak bardzo wszystkie te więzi naznaczone są emocjami przeciwstawnymi, lękiem, obawą, czy nawet niechącią do kogoś, skoro tam, że mają wrażenie, że kochają ludz i Boga bardzo mocno, raz po raz ich miłość zawodzi. Skoro niewielka ilość nienawiści lub niechęci potrafi tak łatwo zniweczyć głębokie uczucie miłości, to znaczy, że należy tę nienawiść dokładnie rozpoznać, uznać, że mimo naszej dobrej woli wciąż jest skłdnikiem naszego życia duchowego, poznać jej źródła, przyczyny, okoliczności, w jakich się ujawnia, skutki, jakie przynosi, aby jej w przyszłości skutecznie zaradzić autentyczną miłością, aby w przyszłości, zwłaszcza w jakiejś trudniejszej sytuacji egzystencjalnej, nie dać się jej zaskoczyć i ponieść.

Cwiczenie zaproponowane przez Jezsua wcale nie jest łatwe do wykonania. Ludzie skrzywdzeni przez najbliższych mogą dość łatwo znaleźć wyraźny ślad żalu czy niechęci do swoich bliskich, ale nawet oni raczej nich nie nienawidzą, tamczasem Jezus wyraźnie zaleca, żeby zdobyć się na takie uczucie nawet względem samego siebie ze względu na Boga. W tym cwiczeniu jednak nie chodzi o jakieś bezmyślne, siłowe generowanie w sobie pejoratywnych uczuć, ale o proste zestawienie miłości do Boga, która wciąż wydaje się za słaba, z miłością do siebie i do bliźnich, która wciąż jest niejednoznaczna, uwarunkowana, choć na pozór bardziej wyraźna i silniej przeżywana niż właśnie miłość do Boga. Rozpoznanie i uznanie, że ta właśnie międzyludzka miłość nosi w sobie pejoratywne komponenty, a nawet niechęć i nienawiść, pozwala na poważne potraktowanie siebie, innych i Boga. Grzesznik jest zawsze grzesznikiem, czy tego chce, czy nie, ale w chwili, kiedy uznaje własną grzeszność i świętość Boga, i tylko wtedy, może pokonać grzech.

 

Strona domowa

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Rozmaitości