Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel
1710
BLOG

Życie po życiu

Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel Rozmaitości Obserwuj notkę 18

„Wierzycie w Boga? I we Mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Gdyby tak nie było, to bym wam powiedział.” (J 14,1-2)

 

Rankiem 11 września 2001 r. Moises Rivas rozpoczynał pracę w restauracji znajdującej się na najwyższym piętrze północnego wieżowca World Trade Center. O godz. 8:45 w ten właśnie budynek uderzył pierwszy samolot pasażerski porwany przez arabskich terrorystów. Dla ludzi znajdujących się na wyższych piętrach wieżowca nie było ratunku. Nie mogli zejść na dół, bo tam, gdzie uderzył samolot, płonęło rozlane paliwo, a wyżej, na dachu, dym był tak gęsty, że śmigłowce nie były w stanie zbliżyć się do budynku nawet na chwilę. Rivas zadzwonił do żony. Odebrała Linda, jego przybrana córka. Przekazał kilka ciepłych słów. Żona usłyszała tę rozmowę. Zapytała: „Kto dzwonił? Czy nie Moises?” „Tak, mamusiu, to on. Powiedział, żebyś się nie martwiła, że wszystko w porządku i że niezależnie od tego, co się stanie, on cię bardzo kocha”. Elizabeth Rivas wspomina te słowa ze wzruszeniem. Tam, na szczycie wieżowca szalał pożar. Ludzie dusili się od dymu i ognia, krzyczeli, skakali z okien. Tymczasem jej mąż miał dla niej same dobre wieści. Zadzwonił, żeby jej powiedzieć, że ją kocha.

Śmierć przychodzi do nas niespodziewanie. Wprasza się do naszego życia i próbuje nam narzucić swoje prawa. Nic dziwnego, że się jej boimy. Śmierć, a nawet sama symbolika śmierci, napawa nas lękiem. Martin Heidegger był przekonany, że od akceptacji tego lęku zależy jakość naszego człowieczeństwa. Ktoś, kto nie przyjmuje prawdy o swojej śmiertelności, traci fundament wolności i w konsekwencji żyje na koszt innych, przestaje być za nich odpowiedzialny. Uciekając przed śmiercią sam się do niej upodobnia, jego wyobraźnia nieruchomieje, a uczucia gasną. Zaczyna patrzeć na innych jak na martwe przedmioty i w konsekwencji traktuje ich przedmiotowo. Śmierć paraliżuje życie.

Ten jednak, kto oswoił ów lęk, kto pogodził się z nieuchronnością śmierci i z przygodnością własnego istnienia skierowanego ku śmierci (Sein zum Tode), widzi świat takim, jakim naprawdę jest. Może podjąć odpowiedzialność za swoje czyny, potrafi je uzasadnić. Heidegger nazywa takiego człowieka autentycznym. W Liście o humanizmie każe mu czytać wiersze Hölderlina i uczyć się trudnej sztuki dialogu z drugim człowiekiem, a jednocześnie nie pokładać zbyt wielkich nadziei w nieruchomych kodeksach moralnych, bo one mogą osłabić jego wrażliwość i czujność. Czy taka przyjaźń ze śmiercią jest możliwa?

Chrystus widzi te sprawy inaczej. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem -- powiada. -- Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie” (J 11, 25). W jego odpowiedzi obecna jest wprawdzie śmierć, ale to nie ona stanowi o istocie przekazu. Chrystus chce zaprzyjaźnić człowieka życiem. We wszystkich swoich wypowiedziach symbolikę śmierci podporządkowuje symbolice życia, uznając najwyraźniej, że śmierć sama w sobie jest złą nauczycielką. Jest ślepa, okrutna i głucha. W żaden sposób nie można jej uczłowieczyć, ani tym bardziej przebóstwić. Na szczęście, oddanie życia za kogoś lub dla kogoś nie jest jedynie przejawem śmierci, ale także i przede wszystkim przejawem życia, nie dokonuje się bowiem wyłącznie w przestrzeni symbolicznej, lecz także egzystencjalnej, a ta, zgodnie z licznymi zapewnieniami Jezusa, ma w Bogu swoją pełnię i kontynuację. Śmierć z Bogiem i na jego wzór to już zupełnie inny rodzaj umierania, to nie śmierć, lecz nowe narodziny. „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za swoich przyjaciół” (J 15,13). „Kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je” (Mt 16,25). Śmierć nie jest zatem trudna, bo cały swój teologiczny sens niesie poza sobą, w życiu, przede wszystkim w szczęśliwym życiu Boga, więc tylko tam należy jej szukać jej właściwych desygnatów.

W chwili fizycznej śmierci człowiek wyraźnie czuje, że może podarować komuś swoje życie – nie życie biologiczne, ale wszystko to, co składa się na jego tożsamość, wszystko to, kim jest. Ludzie umierający w płonących wieżowcach WTC dzwonili do swoich bliskich, żeby im powiedzieć jak bardzo ich kochają. Nie szukali pociechy ani nie próbowali się żalić. Wręcz przeciwnie, z zapisów kilkudziesięciu rozmów telefonicznych emanuje jakiś tajemniczy spokój i siła pozwalająca objąć przeszłość i przyszłość, ludzi i łączące ich związki ponad wszelkimi trudnościami. To specyficzne usposobienie nie jest jedynie stanem psychicznym wywołanym lękiem, bo silne bodźce negatywne zazwyczaj wzbudzają w ludzkiej psychice popłoch i zamęt, prowokują odruchy obronne sprowadzające się do najprostszych reakcji, tymczasem spokój ludzi żegnających się z sobą w niebezpieczeństwie śmierci jest głęboki, hojny i rozważny, przypomina stan ducha właściwy medytacji lub głębokiej modlitwie. Ludzie stojący tuż przed granicą życia sprawią wrażenie szczęśliwych, jakby właśnie zyskali okazję do wyrażenia wszystkiego, co w sobie noszą i to wyłącznie od najlepszej strony.

Nie inaczej postąpił Chrystus. Ustanawiając Eucharystię w dzień przed swoją śmiercią, zwrócił się do swoich najbliższych, żeby im powtórzyć to, co zawsze im mówił, ale czego oni nigdy dotąd wyraźnie nie usłyszeli, a mianowicie, że nigdy ich nie opuści. Teraz, gdy w dość smutnych okolicznościach patrzyli na niego z napięciem i uważnej, on po raz kolejny ich zapewnił, że zawsze pozostanie wśród nich i że mówi to najdosłowniej w świecie, bez żadnej homeryckiej przenośni, choć jednoczenie prawdą jest, że za chwilę on sam będzie musiał umrzeć na krzyżu. 

Jezus nie mógł mieć pewności, że wszycy jego uczniowie uwierzą w te słowa, w jego stałą, realną obecność w Eucharystii i modlitwie Kościoła. Wiedział, niestety, że niektórzy z nich będą na co dzień traktować Boga i życie wieczne nieledwie jak nieodebrany telefon od dawno niewidzianych przyjaciół. 

 

Test napisałem dla miesięcznika "Msza Swieta", daty publikacji nie pamiętam.

Strona domowa

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (18)

Inne tematy w dziale Rozmaitości