Ojciec Ludwik Wiśniewiski, dominikan, legenda duszpasterstwa akademickiego, napisał we wrześniu odważny list do nowego nuncjusza apostolskiego w Polsce (Gazeta Wyborcza 14 XII 2010). Podzielam wiele tez tego listu, ale z jedną, bodaj najważniejszą, zgodzić się nie mogę, tą mianowicie, której w liście brak, a która winna dotyczyć życia duchowego Polaków. Aż boję się pomyśleć jak mogła by ona brzmieć w ustach Wiśniewskiego.
Wiśniewski patrzy na polski Kościół okiem dziennikarskim, notuje spostrzeżenia i nie sposób odmówić mu słuszności, kiedy pisze o podziałach wśród wiernych i duchownych, o chorobie sierocej po śmieric papieża i o nierozwiąznych problemach, o których jeszcze niedawno dyskutowała cała Polska, a które, jak lustracja czy przypadki pedofilii, afer finansowych, zaangażowań politycznych, wciąż nie doczekały się pozytywnych, jednoznacznych rozstrzygnięć. Zebranie tych wszystkich zmartwień w jednym liście stanowi wartość, tym większą, że robi to człowiek, który przez kilka dekad towarzyszył ludziom młodym, zna ich wrażliwość i dramaty związane z kształtowaniem osobistego katalogu wartości. W jego diagnozie zaskakuje mnie zwłaszcza to, jak często mówi o "twarzy polskiego Kościoła". Nie upomina się o szminkę ani puder, ale o podstawowe zabiegi higieniczne -- nie od święta, ale na co dzień. Kościół zawsze był młody, ilekroć żył Ewangelią, a starzał się i chylił ku ziemi, ilekroć starzała się jego teologia, administracja, liturgia i modlitwa osobista. Bezduszni inkwizytorzy, niezależnie od wieku, zawsze byli epigonami wiary, jakby cudzej, nie własnej. Nie pisali wierszy, nie zapalali słowem, nie porywali przykładem. To udawało się tylko świętym.
Diagnoza Wiśniewskiego obejmuje wiele przejawów naszego omdlałego życia kościelnego, ale na mój rozum zupełnie pomija istotę, czyli źródła i ten brak osłabi jej odbiór, zwłaszcza wśród duchownych, a także wśród młodzieży, na czym Wiśniewskiemu chyba najbardziej zależy.
Jeśli jest prawdą, jak chce ojciec Wiśniewski, że ręce niedojrzałych pasterzy porwały tysiące dusz w kierunku euforycznej pobożności opartej na ksenofobicznym patriotyzmie bardziej niż na ewangelii, to co się stało z pobożnością dojrzałą, rozumną i odpowiedzialną za siebie i za innych? Dlaczego jej nie kształtują parafie, duszpasterstwa, radia i gazety katolickie, domy rekolekcyjne, ruchy, oazy, zakony i stowarzyszenia? A może to robią, tylko robią marnie, znacznie marniej niż owi niegodziwcy, którzy zmajstrowali Radio Maryja i inne tuby w podobnym stylu? Czy to możliwe, że jeden Wyszyński, a później jeden Wojtyła wszystkich nas chronili przez długie lata przed groźnym skrzywieniem, a teraz, kiedy ich obu zabrakło, zdani jesteśmy wyłącznie na biskupów drugiej kategorii i posezonowy katolicyzm? A może ten katolicyzm wcale nie jest posezonowy, a biskupi wtórni, a radio z marcepana?
Błąd Wiśniewskiego polega na idealizowaniu, przecenianiu tego, co zrobił lub mógł zrobić genialny skądinąd papież, poprzedzony przez prymasa tysiąclecia. Żaden z nich nie mógł przecież mieć takiego wpływu na swoich rodaków, który oddziaływałby pozytywnie tylko za ich życia, zaś po ich śmierci ustał nagle jak amputowany. Dobre rzeczy prosto z nieba na ziemi w terminologii kościelnej zwą się łaskami, a te dzielą się na rozmaite kategorie, żadna z nich jednak nie obejmuje takich wartości, które w swej autentycznej duchowej postaci byłyby mniej trwałe od swych materialnych nośników, a tu idzie o żywot dwóch kandydatów na ołtarze. Ktoś, kto uznaje ich świętość lub choćby świątobliwość, ma obowiązek znaleźć ślady ich żywej cnoty także poza ich własną egzystencją, w przeciwnym razie trudno będzie uznać, że rozumie katolicyzm.
Chora duchowość, chora teoria społeczna, chore podziały i chora bezradność -- to wszystko w jakieś mierze jest faktem, w tym się z Wiśniewskim zgadzam, jak również z tym, że brak nam poważniejszych badań pozwalających ocenić, jak bardzo jesteśmy obolali i bezradni. Katolickie szkoły, media, parafie i stowarzyszenia mogłyby kwitnąć pełniej, a tymczasem albo nie kwitną, albo kwitną rzadko, albo kwitną tak, że ci, którzy najbardziej ich potrzebują, nic o nich nie wiedzą, więc wiedną, sceptycznieją i w końcu obumierają duchowo z dala od Kościoła. Jeśli jednak Wiśniewski wierzy w możliwość naprawy, a wierzę, że wierzy, to pisząc list do nuncjusza nie powinien mu proponować serii debat, bo takie debaty kojarzą mi się z seansami gadająych głów, na widok których każdy widz odruchowo chwyta za pilota. Im gorzej wygląda rzeczywistość, im trafniejsza jest jego gorzka diagnoza, tym mniej powinien wierzyć w ozdrowieńczą moc debat, bo do ich sensownego przeprowadzenia potrzebni są ludzie, którzy potrafią nazwać rzecz po imieiu i tych imion się nie boją, a więc tacy, którzy już dawno swój problem rozwiązali.
Potrzebny jest nam zwyczajny kościelny synod, a wcześniej długie do niego przygotowanie. Nie magiczni liderzy, ale odrobina osobistej pobożności każdego z wierzących. Dziwię się, że Wiśniewski nic o tej pobożności nie pisze. Nigdy się z nią nie zetknął? Nigdy z nią nie gadał w cztery oczy? Gdzie ją widział po raz ostatni i dlaczego jej nie sportretował? A może wszyscy zioniemy kosmiczną pustką, ciemniejszą od nocy ciemnej Juana de la Cruz i głębszą od smoczej jamy? Na mój rozum to niemożliwe. Taki brak, gdyby rzeczwiście istniał, już dawno pochłonąłby księży, Księżyc, wiernych i Ziemię z planetami aż po Plutona, a tymczasem one wciąż świecą na swoim miejscu. Gołym okiem to widać.
Rzeczowej analizy potrzebuje zatem nasza szara, zwyczajna pobożność, od zawsze wmykająca się wszelkim analizom ("Wyznania", "Dzieje duszy" i "Dzienniczek" to jednak wyjątki, wiedział to nawet Roland Barthes), później musimy przyjrzeć się uważniej jej schorzeniom i brakom, zgodzę się, że mogą być poważne, ale to nic nowego, bo kryzys jest dla katolików stanem naturalnym, aby w końcu na tej podstawie, czyli w oparciu realne możliwości tej niekontrowersyjnie zdiagnozowanej pobożności można przystąpić do analizowania naszych zalet i wad w porządku instytucjonalnym.
Wiśniewski obrał, jak sądzę, drogę przeciwną. Chwała mu i za to. Ja bym jednak wolał czytać jego teksty w przekonaniu, że on już za nas część roboty wykonał i że inni także ją wykonali, i że ta robota wszędzie jest w jakimś stopniu wykonywana, więc nie trzeba jej zaczynać od początku, ale wystarczy zrobić to samo co zawsze tylko trochę lepiej, zaczynając dokładnie od tego miejsca, w którym skończył ten lub ów mój poczciwy sąsiad, a nie tylko jeden święty papież, o którym i tak wszyscy wiedzą, że był tytanem. Niech mi ojciec Wiśniewski dokładniej pokaże to miejsce.
Inne tematy w dziale Rozmaitości