„Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić; ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie?” (Mt 6, 25).
Po raz pierwszy spotkałem go w cerkwi przy Szpitalnej. Gawędził z proboszczem nad miską bobu i szykował się do pracy w tamtejszym wieczerniku. Chciałem go zaprosić na spotkanie z młodzieżą, ale miał inne plany na wakacje. Poszliśmy na górę. Polichromie nie były jeszcze gotowe, ale św. Anastazja prezentowała się już pełnej postaci. Zapowiadała życie, które za chwilę miało się wyłonić z pustych ścian.
Jerzy Nowosielski był, jak sam powiadał, manichejczykiem, ale dobro na jego płótnach nie zmagało się ze złem, lecz z niebytem. Intensywne piękno odnalezione w czternastym, może piętnastym roku życia w Ławrze Poczajowskiej, a później studiowane nabożnie we lwowskim muzeum ikon, do którego pielgrzymował z rodzinnego Krakowa, chciał ocalić przed światem, zamknął się z nim nawet w podlwowskiej ławrze, zostając tam mnichem, pisarzem ikon, ale po czterech miesiącach odesłano do domu dla podratowania zdrowia. Pod wpływem Kantora, Kamockiego, Mikulskiego i Porębskiego zaczął przekładać to piękno na język zachodniej sztuki.
O Nowosielskim nie można chyba mówić, że był zafascynowany ikoną. Fascynował go kolor, kubizm i ascetyczny język abstrakcji. Jak każdy Wschodni chrześcijanin wierzył, że ikona jest formą intensywnego życia Kościoła, sakramentem Boga, ale z warsztatu ikony zapożyczył niewiele, chyba tylko samą technikę stenogramowania świata, zgęszczania go tak, żeby każdy mógł w nim przez chwilę ujrzeć substancję pierwszą, substrat stworzenia, w którym Bóg swobodnie wyraża swój zamysł.
Na płótnie nie mógł stosować żmudnych technik enkaustycznych, nie mógł też trzymać się kurczowo kościelnego kanonu, jeśli chciał pracować pod otwartym niebem lub malować akty, mógł jednak postawić wszystko na zasadę antropiczną, nieuchwytny logarytm proporcji ludzkiego ciała rozświetlonego duchem i na greckie światło, ontyczne, prerafaelickie, związane z istnieniem osoby, a nie z układem ciał na nieboskłonie, aby przy pomocy tych skromnych środków podjąć wszystkie tematy zachodniego malarstwa.
Wtedy w cerkwi pochwaliłem się Mistrzowi, że zrobiłem sporo grafik do katechizmów dla dzieci. „Jestem ciekaw jak ksiądz zrobił mękę Pańską?” – zagadnął, na co ja, że tradycyjnie, klasycznie, a nawet barokowo. „Wy, katolicy, sami sobie wychowujecie przestępców! – odrzekł. – Tak dosłownie przedstawiacie mękę Pańską, że się z tego robi okrucieństwo i gwałt na wyobraźni dziecka. My, na Wschodzie, piszemy cały traktat. Nie ma żadnej dosłowności. Jest i męka, i zmartwychwstanie”.
Zacząłem protestować, że przecież wychowany na ikonie Wschód wcale nie okazał się mniej okrutny od Zachodu, zwłaszcza w wieku XX, ale ilekroć wracam myślą do tej rozmowy, przyznaję Mistrzowi rację. Nie chodziło tylko o przeciwstawienie intensywnego postrzegania i gorączkowego myślenia, typowych dla zachodniej sztuki, wschodniej kontemplacji i obecności, ale także o przekonanie, że dzieło sztuki może żyć pełnią życia gdziekolwiek, choćby w muzeum czy galerii, a nawet w bankowym sejfie, tak jakby świat dla niego nie istniał. Emancypacja zachodniej sztuki skazała ją na alienację. Nie tylko galerie, ale nawet ilustracje w książkach dla dzieci zapomniały do kogo mówią i o czym, tak jakby samo szukanie formy, konceptualna igraszka, miała być ważniejsza niż to, co koniecznie trzeba powiedzieć o ludzkim życiu przed i po śmierci.
Wiele lat później w czasie rekolekcji ignacjańskich dla sióstr zakonnych w Sulejówku spałem pod krucyfiksem Nowosielskiego. Siostry chyba nie do końca zdawały sobie sprawę, że skarbów, do których ludzie zwykli pielgrzymować, nie powinno się trzymać w pokoju gościnnym, ale ja byłem szczęśliwy, bo wszystkie medytacje dla tych sióstr przygotowywałem pod krzyżem Nowosielskiego. W życiu Boga na ziemi nie było ani krzty tej prymitywnej dialektyki „za i przeciw”, jaka nam, śmiertelnikom, nieustannie każe szukać wymówki, żeby się broń Boże nie zatrzymać, nie patrzeć i nie cieszyć współistnieniem.
Rachunek przyziemnych zysków i strat, szarości i cieni, zamyka nam drogę do Boga, który nawet na dnie udręki nie przestawał być sobą, cierpliwie prześwietlając miłością wszystkich i wszystko jak szczerozłote tło starych ikon albo jak zdrowe sosnowe słoje pod lekką tkanką farby na polichromiach Nowosielskiego.
Dziennik Polski 26-27 lutego 2011.
Inne tematy w dziale Rozmaitości