Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel
626
BLOG

Samarytanka

Krzysztof Mądel Krzysztof Mądel Rozmaitości Obserwuj notkę 5

„Nadchodzi godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec” (J 4, 23).

 

Spisując długie rozmowy Jezusa z Nikodemem, Samarytanką i Piłatem, Jan wybrał inny typ narracji niż starsi od niego ewangeliści. Nie wyliczał wszystkich uzdrowień i cudów Jezusa, bo wiedział, że czytelnik i tak nie będzie umiał ich sobie wyobrazić, skupił się natomiast na dialogach, gwałtownych sporach i przyjacielskich rozmowach w nadziei, że proste formy dramatyczne powiedzą czytelnikowi więcej niż barwna epika.

Samarytanka z Sychar nie potrzebowała cudów, lecz szczerej rozmowy. Nikt nie wie, jak Jezusowi udało się ustalić, że jej pięć kolejnych związków się rozpadło. Być może zdradziła ją uroda lub drogie klejnoty, nijak nie korespondujące z prostym strojem i koniecznością noszenia wody ze studni. Ten, kto ją tu przysłał z dzbanem w samo południe, raczej jej nie kochał. Zwyczajne ludzkie współczucie mogłoby jej pomóc, uodpornić ją nieco na męskie kaprysy i wyzwolić z jej własnej, nadmiernej skłonności do kompromisu, za którą płaciła całym życiem, niestety, Samarytanka nigdy kogoś takiego nie spotkała. Nawet z Jezusem bała się rozmawiać o swojej przeszłości. Uciekała, kluczyła, zmieniała wątki jakby ją ktoś zamknął w klatce. Trudno o lepszy dowód, że w jej życiu coś ważnego się nie udało, a ona sama od lat nie widzi drogi wyjścia.

„Panie, widzę, że jesteś prorokiem”, wyznała w końcu. Krótka, szczera aż do bólu rozmowa z Jezusem pozwoliła jej odkryć to, co nawet Piotr odkrywał długo i czego długo nie umiał wyrazić, a czego Kajfasz nie odkrył nigdy, patrząc na Jezusa z góry jak na skazańca. Kajfasz nawet w myślach nie zwracał się do niego: kyrie, panie, tymczasem Samarytanka zrobiła to już w pierwszym zdaniu, być może tylko z grzeczności, ale po krótkiej rozmowie powtórzyła ten sam zwrot z pełnym uszanowaniem, a może nawet z nabożeństwem, bo dalsza część rozmowy z woli samej Samarytanki przenosi się na grunt teologii.

Kajfasz, choć był zawodowym teologiem, nie chciał rozmawiać z Jezusem o Bogu, a tylko o jego rzekomych winach, których starał się dowieść przez podstawionych świadków. Nie mógł powiedzieć jak Samarytanka: theoró, widzę, rozumiem, bo przecież nie widział w Jezusie ani proroka, ani mesjasza, ani nawet nauczyciela, lecz jedynie bluźniercę. Nie rozumiał co Jezus do niego mówi. Jezus był dla niego Żydem drugiej kategorii,Galilejczykiem,zwykłym cieślą i teologicznym samoukiem, z którym nie umiały sobie poradzić najtęższe umysły, a nadto niebezpiecznie popularnym samozwańcem o ambicjach mesjańskich, któremu on, Kajfasz, zamierzał utrzeć nosa raz na zawsze, zanim ktokolwiek się zorientuje, jakimi metodami to zrobił.

Piłat nie posunął się tak daleko. Nie mógł znać aramejskiego ani tym bardziej hebrajskiego, w łacinie zdradzał go oskijski akcent (Piłat był Sammonitą), ale łatwo mógł się porozumieć z Jezusem w grece, lingua franca tej części imperium. Zamieniwszy z Jezusem kilka słów, natychmiast pojął, że zarzuty wysuwane przeciw niemu są zmyślone, więc oświadczył wobec tłumu i Sanhedrynu, że nie znalazł w nim żadnej winy.

Samarytanka znalazła w Jezusie nie tylko niewinność. Nie umiała sobie poradzić z prawdą, bała się jej, cierpiała z jej powodu, a może tylko powtarzała sobie, że ona nic nie zmieni, a mimo to, przyciskana przez Jezusa do muru prawdy, nigdy nie zadrwiła z niej jak Kajfasz czy Piłat. Kajfasz zrobił to rozmyślnie, w majestacie prawa, planując kłamstwo w najdrobniejszych szczegółach tak, żeby mogło zabić. Piłat nie był tak perfidny. Drwił z prawdy, a tylko retorycznie. Nie walczył z nią, ale też nie zamierzał jej bronić, bo sam już dawno wybrał kapitulację. Smarytanka tymczasem, choć nie umiała rozmawiać o sobie z prorokiem, który jej oświadczył o sobie, że jest mesjaszem, to jednak kiedy tylko wróciła do siebie, do rodzinnego miasteczka, ogłosiła wszystkim, że spotkała kogoś, z kim o wszystkim można rozmawiać, przed kim się nic nie ukryje, bo przenika wszystko jak boży posłaniec, zaś pusty dzban, z którym przyszła do studni i o którym na śmierć zapomniała, był najlepszym dowodem, że to, co zyskała w czasie tej rozmowy, wypełniało ją aż po brzegi, a to, co straciła, było puste.

Samarytanka, bohaterka trzeciej niedzieli postu przed Wielkanocą, w pierwotnym Kościele była także bohaterką katechez poprzedzających przyjęcie chrztu. Katechumeni uczyli się od niej jak rozmawiać z Bogiem w Duchu i prawdzie, osobiście, przy samej studni, bez ukrywania czegokolwiek i z możliwością zapytania o wszystko, a nie tylko czcić go wargami lub za pomocą pożyczonych słów, bo udawane rozmowy nigdy nikogo nie zbawiły.

Każdy człowiek zasługuje na to, żeby być przynajmniej Samarytanką. Nie po to, żeby reperować toksyczne związki, lecz żeby kochać po ludzku, bez kompleksów, bez sznurowana sobie ust i rąk, bez konieczności nieustannego gdybania, dlaczego nawet ona, ukochana Julia, nawet on, ślubny Romeo, powiedział, powiedziała mi wtedy to lub tamto, co nawet teraz boli, a czego tak naprawdę w życiu Romea i Julii nigdy nie było.

Dziennik Polski 26 III 2011.

Strona domowa

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości