Wiało dziś sakramencko.
Obudziły mnie stuki, puki i gwizdanie. Hulało.
Mój pies - "samobójca" domagał się wypuszczenia do ogrodu. Miałam mieszane uczucia, ale "zagroził" mi - podnosząc łapę przy fotelu - dałam więc za wygraną i otworzyłam drzwi. Ostrzegłam tylko, że wychodzi na własne ryzyko.
Pobiegł.
Z okna nie mogłam go dostrzec. Nagle w powietrzu przeleciało coś czarno-brązowego. Pomyślałam, że to mój Polo i nie bacząc na niebezpieczeństwo pognałam do ogrodu, na ratunek. Okazało się, że za lotnika robiła, jakaś torba foliowa, prawdopodobnie przyniesiona podmuchem do mnie. W końcu zaczepiła się na drzewie "marki": cyprysik.
A Polo? Ujawnił się, wyłażąc z krzaczorów. Wyglądał dziwnie, bo jego zwykle gładka sierść była napuszona. A jego normalnie klapnięte uszka były odwrócone na "lewą" stronę. Żył, to najważniejsze.
Pobiegliśmy do domu. Byliśmy uratowani. Tzn. on był, bo ja musiałam się jeszcze poprzemieszczać. Udało się bez przykrych następstw. Nie mniej jednak, było "adrenalinowo".
Inne tematy w dziale Rozmaitości