Jakiś czas temu usłyszałam, że w filmie Roberta Zemeckisa /scenariusz Johna Gatinsa/ pt. "Lot" /"Flight"/ alkoholik jest pokazany tak prawdziwie, jak jeszcze nigdy wcześniej. Pomyślałam: jeśli ma być to coś "krwistego", to warto zobaczyć. I zobaczyłam...
Fabuła wygląda mniej więcej tak: Whip Whitaker, który jest pilotem samolotów pasażerskich, jest jednocześnie alkoholikiem i ćpunem /w tej roli Denzel Washington/, mającym gdzieś etykę zawodową. Ale ma fajnego znajomego, Harlinga Maysa /John Goodman/, który potrafi z nim i zaćpan, ale i go odtruć, gdy zajdzie taka potrzeba. Whip, po trzech dniach picia i wciągania oraz zabawiania się z białą /całkiem niedawno byłoby to niedopuszczalne w Hollywoodzie/ stewardessą, udaje się do pracy, bo ma zaplanowany lot. Samolot z nim za sterami /w samolocie też sobie łyknął z buteleczek-małpek/ startuje... i zaczynają się kłopoty, bo oprócz niespodzianek pogodowych, dochodzą też usterki maszyny. Po różnych perturbacjach odbywa się lądowanie, ale nie na lotnisku, tylko gdzieś w polu. Ze 102 osób na pokładzie, tylko 6-stka ginie, czyli sukces, a kapitan zostaje bohaterem. Ale... jak to przy wypadkach lotniczych bywa, musi odbyć się śledztwo, więc i ziemskie zwyczaje kapitana zostają zdemaskowane. Ale co mu tam, dalej popija, potem spotyka pewną dziewczynę /narkomankę - w tej roli Kelly Reilly/, którą jest nawet zainteresowany, jednak najważniejszy będzie tu "motyw" z tłumaczeniem się przed komisją lotnictwa /to chyba najlepsza scena filmu/.
No i... dało się to oglądać, tylko, że ja czekałam na pełnokrwistą postać głównego bohatera, który miał zmagać się ze swoim problemem chorobowym, a otrzymałam dosyć gładki obraz /dobra muzyka Alana Silvestri, zdjęcia Dona Burgessa/, w którym postać pierwszoplanową można zakwalifikować - bardziej - jako pijaka, niż alkoholika, bo upadku i "bebechów", to nie było widać. Dobrze, że pojawiał się Goodman, który był jakby doklejony z filmów Coenów - doskonały.
Ogólnie - jednak - jestem rozczarowana.
Widziałam, kiedyś świetny amerykański film o alkoholiku, nosił tytuł "Zostawić Las Vegas" /"Leaving Las Vegas"/ i został wyreżyserowany przez Mike'a Figgisa. Grali w nim Nicolas Cage /doskonały/ oraz Elizabeth Shue /świetna/. Ten film był wciągający, przejmujący, brutalny... ale prawdziwy, bo bez specjalnego retuszu - upadek był tam upadkiem.
Inne tematy w dziale Kultura