Marcin Kędryna Marcin Kędryna
32440
BLOG

Obrazki z życia działu foto

Marcin Kędryna Marcin Kędryna Polityka Obserwuj notkę 6

Zdarzenie sprzed trzech lat. Redakcja ogólnopolskiego dziennika. Do działu foto wchodzi pełniący funkcję wicenaczelnego młody, uchodzący za konserwatystę, publicysta. – Znajdźcie mi zdjęcie Wyszyńskiego z obrad Okrągłego Stołu – mówi. Najstarszy z fotoedytorów próbuje żartować, że raczej się to nie uda. W odpowiedzi słyszy, że jest nieprofesjonalny, że z działem foto, to same problemy i że za dużo ludzi tam pracuje.

Więc fotoedytor spokojnie tłumaczy, że obrady Okrągłego Stołu rozpoczęły się na początku 1989 r., a prymas Wyszyński zmarł w 1981 r. Wicenaczelny wychodzi, trzaskając drzwiami.

Śmieszne? Jeżeli rozpoznajemy postać i nie mamy z nią wspólnych poglądów politycznych – może trochę. Bo tak na prawdę – dość przerażające. Co by było, gdyby nie poszedł do foto? Czy ktoś by mu merytorycznie sprawdził tekst? Pewnie nie, bo kto?

 

•••

 

Rok 2001, redakcja tygodnika społeczno-kulturalnego. Do działu foto trafia tekst, opisujący perypetie rodziny Ślązaków decydujących się na emigrację do Niemiec. Fotoedytor chce ilustrować rysunkiem. Sekretarz redakcji (znaczące: wieloletni pracownik naukowy wyższej uczelni, zajmujący się kształceniem dziennikarzy) chce koniecznie krasnale ogrodowe i dwujęzyczne napisy. Robi się awantura, która trafia do gabinetu naczelnego, gdzie sekretarz krzyczy, że nie życzy sobie takiego traktowania swoich poleceń. Naczelny pyta, o co chodzi z tymi krasnalami? Sekretarz: – Niemcy w Opolskiem mają dużo krasnali. Fotoedytor: – Jacy Niemcy? Jakie, k…, opolskie? Tekst jest o śląskiej rodzinie z blokowiska w Katowicach. Naczelny sprawdza: to prawda. – Jak żeś ten tekst czytał – pyta sekretarza. Ten wychodzi, trzaskając drzwiami. Dwa miesiące później zostaje naczelnym. Wtedy nie ma już dyskusji.

 

•••

 

Kilka lat później, fotoreporter ma na pewnym uniwersytecie zrobić zdjęcie na okładkę tygodnika opinii. Zdjęcie ilustrujące temat postępującego upadku państwowych wyższych uczelni. Fotoreporter wie z tekstu, na który wydział ma iść, który budynek sfotografować. Cieszy się z łatwego zarobku. Na miejscu okazuje się, że obiekt, który miał być walącą się ruderą, jest świeżo po remoncie. Sąsiednie – podobnie. Kontaktuje się więc z redakcją, że coś chyba jest nie tak z tekstem. Słyszy, że tekst jest w porządku, a jeżeli nie potrafi prostego zdjęcia zrobić, to dział foto będzie musiał znaleźć kogoś innego. Znajduje więc budynek, w którym przygotowania do remontu mogą wyglądać jak zaawansowany rozkład. Redaktor naczelny jest zadowolony. Cała Polska załamuje ręce nad kondycją wyższych uczelni.

 

•••

 

Jakiś czas później fotoreporter bierze udział w ogólnopolskiej akcji poszukiwania ubogich ludzi, którzy przeprowadzili się na ogródki działkowe. Chodzi o zilustrowanie raportu o tym, że działki stają się slumsami. W całym kraju dziesiątki (setki, tysiące) ludzi wegetuje w altankach. I że to poważny narodowy problem.

Przez kilka dni kilkanaście osób w całej Polsce szuka przykładu tej sytuacji. W końcu gdzieś-ktoś znajduje mieszkające w altance małżeństwo. Co prawda altanka jest podpiwniczona, murowana i wyposażona w media, zaś jej mieszkańcy mają jeszcze mieszkanie w bloku, ale ważne, że można ich było na działce sfotografować. Fotoreporterowi wydaje się, że w tekście było o slumsach.

 

•••

 

Pierwsza połowa lat 90. Do wojewódzkiego miasta przyjeżdża pani premier. Przy okazji na rynku ma spotkać się z wyborcami. Spotkanie zostaje zakłócone przez demonstrację Federacji Anarchistycznej, która z kolei zostaje spacyfikowana przez policyjne oddziały prewencji. Policja działa zdecydowanie. Niestety, przy okazji dostaje się kilku wyborcom pani premier. Wieczorem w drukarni (czasy jeszcze ołowiowe) młoda dziennikarka na maszynie próbuje jednym palcem spisać relację. Trwa to długo, a czas się kończy. Postanawia jej pomóc prowadząca wydanie pani redaktor – lokalna legenda opozycyjnego dziennikarstwa (określenie „opozycyjny” – dotyczyło wtedy lat 1980–1989). Dziennikarka opowiada, pani redaktor pisze po swojemu. Przysłuchuje się temu jeszcze młodszy fotoreporter. Zaczyna protestować, gdy okazuje się, że w informacji wątek anarchistów zostaje zmarginalizowany, pokazuje zdjęcia, tłumaczy, że było inaczej. – Chcesz, żeby komuniści wygrali wybory? – słyszy.

 

•••

 

Właściciel agencji fotograficznej: Najgorzej, kiedy redaktorzy coś zobaczą w TVN24. Telewizja potrafi ilustrować obrazkami z zeszłego roku, czy z innego miejsca. Mieliśmy fotografów na powodzi, przywieźli niezły materiał, niestety słabo się sprzedał. W telewizorze wszystko wygląda lepiej. Z helikoptera nie widać, że woda po kostki. 

 

•••

 

Sprzedawca z agencji fotograficznej: Zadzwoniła kiedyś do mnie redaktorka i zamówiła zdjęcie śpiących mrówek. Zapytałem, jak sobie taką ilustrację wyobraża. No, mrówki, które śpią – odpowiedziała.

 

•••

 

Tygodnik społeczno-kulturalny ma opublikować tekst o oszustwie polegającym na wyłudzeniu dopłat na plantacje orzechów włoskich. Fotograf jedzie gdzieś na północ Polski, z kłopotami dociera na pole, gdzie z półmetrowego śniegu wystają jakieś krzaczki – rzeczywiście włoskie orzechy. Z całym swoim artystycznym kunsztem fotografuje tak, żeby coś było widać. Skutecznie. Dumny przywozi materiał do redakcji. Tu problem – okazuje się, że w tekście napisane jest, że sadzonki na tym polu mają dziesięć centymetrów wysokości, a na zdjęciach widać że są kilka razy większe. Fotograf nie ma zdjęć, gdzie drzewka wyglądałyby marniej. Co robić? Redakcja postanawia zmienić nieco wydźwięk tekstu. Teraz będzie chodzić o to, że w miejscu upraw klimat taki, że te drzewa i tak nie wyrosną.

 

•••

 

Utytułowana dziennikarka naukowa przynosi do działu foto tekst – wypowiada się w nim, specjalnie dla redakcji amerykański profesor. Jeden z fotoedytorów, nie mogąc znaleźć jego zdjęcia ani w agencjach, ani na stronie jego uczelni, postanawia do niego zadzwonić. Skutecznie. Profesor poproszony o wysłanie swojego portretu zdziwiony zadaje serię pytań: z jakiej gazety, skąd? – Z Europy? To bardzo interesujące, ostatniej wywiadu europejskiej gazecie udzielałem chyba w zeszłym roku? –A może mi pan przeczytać, co mówię? To bardzo interesujące, dokładnie te słowa ukazały się w zeszłym miesiącu w amerykańskim piśmie. Zdjęcie przyślę.

Fotoedytor z nudów porównuje wcześniejsze teksty dziennikarki z wcześniejszymi numerami amerykańskiego pisma. Odkrywa pewną – jakby to naukowo powiedzieć – korelację.

 

•••

 

Były szef foto ogólnopolskiego tygodnika: Wiele razy bywało tak, że dziennikarz przychodził i podkładał mi pod nos zachodnią gazetę, żebym ściągnął ilustracje. Jak się wczytywałem w tekst, okazywało się, że słowo w słowo jest przepisane. Ciekaw jestem, czy ktoś się tam zastanawiał, po co mi zdjęcia bohaterów ich reportażu. W każdym razie nikt nigdy nie zapytał.

 

•••

 

Oddział ogólnopolskiego dziennika. Centrala zleca wykonanie portretów kilku mieszkających w mieście Japończyków. Okazuje się, że nikt nic o nich nie wie. Choć inni lokalni Japończycy powinni ich znać. Fotograf dzwoni do centrali, mówiąc, że coś z tekstem jest nie tak. Odpowiedź brzmi: dobrze, sprawdzimy. Po kilku dniach tekst ukazuje się w formie nie zmienionej.

Historia ma dalszy ciąg – opowiada dziennikarz pracujący wtedy w centrali – żona jednego z założycieli dziennika, ma bardzo dobre kontakty z Japończykami mieszkającymi w Polsce. Ci zadzwonili do niej na skargę, że dziennik opublikował tekst opisujący ich nieistniejących rodaków. Robi się zadyma. Szefostwo redakcji zastanawia się, co zrobić z autorką. Nie robią nic.

 

•••

 

Autorka nagradzanych reportaży społecznych w swoich tekstach dotyka poważnych problemów, bohaterowie jej tekstów z powodów oczywistych niechętnie rezygnują z anonimowości. Właściwie nigdy nie rezygnują, ale autorka koncentruje się bardziej na problemach niż bohaterach. Naczelny uważa, że w piśmie ma być więcej życia, prawdziwych ludzi. Fotoedytor mówi autorce, że na kolegium powiedziano, że temat świetny, musi tylko żywych ludzi dodać. Następnego dnia przychodzi gotowy tekst. W nim wypowiedzi trzech osób (podpisanych Barbara lat 32, nauczycielka itp.). Szef działu foto prosi autorkę o namiary na bohaterów, by wysłać do nich fotografa. Autorka obiecuje je przysłać. Nie przysyła. Jak zwykle. Zaczyna być nerwowo. Zbliża się termin druku. Szef działu foto monituje. Słyszy, że jest problem, bo bohaterowie nie chcą dać się fotografować. Jak zwykle. Tym razem jednak naczelny upiera się, że bohaterowie muszą zostać sfotografowani. Jest coraz bardziej nerwowo. W ostatniej chwili przychodzą zdjęcia całkowicie nierozpoznawalnych osób.

Szef foto: Ja im do dowodów nie zaglądałem.

Fotograf: Poprosiła mnie o pomoc, no co miałem robić, znamy się tyle lat, zrobiłem zdjęcia niani mojego dziecka, dwóm barmanom. No, takie stockowe ilustracje. Hasło: człowiek z problemami.

Fotoedytor: A co to, niby raz tak było?

 

•••

 

Znany dziennikarz śledczy: Wymyślanie bohaterów to zwykłe oszustwo. Ale zmyślanie i fabrykowanie tekstów to proceder, który jest wszystkim na rękę. Redakcje mogą weryfikować teksty, ale to nie leży w ich interesie.

 

••••

 

Dziennikarka z ogólnopolskiej gazety: Wymyślanie bohatera? Kategoryczne nie. Jedyne co dopuszczam, to gdy mam dwóch – trzech bardzo podobnych, to łączę ich w jedną osobę. Ale to naprawdę wyjątkowe przypadki.

Od początku mojej pracy widzę wymyślanie bohaterów. Kiedy historia jest zbyt doskonała od razu czuć. Ale muszę – jako dziennikarz ciągle szukający bohaterów – przyznać, że z roku na rok jest coraz trudniej. Ludzie boją się podawać nazwiska czy dawać twarze – moim zdaniem to efekty pracy tabloidów.

Z drugiej strony jest też ciągła presja ze strony redakcji – no, znajdź kogoś, kto powie (i tu pada dokładny cytat), albo kto ma tak, i tak, i tak. Czyli nie pokazywanie rzeczywistości, tylko odtwarzanie tego, co sobie redaktor wyobraził.

 

•••

 

Dziennikarz męskiego magazynu lajfstajlowego: Wymyślanie bohaterów? Nigdy. Wystarczająco manipulujemy dobierając takich, a nie innych. Piszę o ludziach, którzy mają imiona i nazwiska. Nie mogę więc na ich temat kłamać. Bo to zawsze wyjdzie. Jeżeli piszę o bohaterze, który chce ukryć swoją tożsamość, staram się mieć to, co mówi, udokumentowane w taki sposób, bym mógł obronić się przed sądem nie ujawniając informatora. Zostało mi to z czasów, kiedy zajmowałem się aferami. Tylko prawda jest ciekawa.

 

•••

 

Kilka lat temu redakcja tygodnika lajfstajlowego wysyła na Wyspy Kanaryjskie fotografa i dziennikarkę. Na miejscu fotograf dowiaduje się, że ma robić materiał poświęcony celebrytom tam bywającym. Przez kilka godzin jeżdżą po wyspie, żadnej światowej sławy nie spotykając. Dziennikarka mówi fotografowi, żeby robił, co popadnie, a ona później dorobi podpisy, że tą ulicą chodzi taka gwiazda, a w tym warzywniaku melony kupuje inna. Fotograf każe się odwieźć do hotelu i odmawia dalszej współpracy. Dziennikarka do dziś nie rozumie o co mu chodziło. Fotograf zmienił branżę. Zajmuje się używanym sprzętem hifi (high fidelity – ang. wysoka wierność).

 

••• 

 

Specjalista od marketingu politycznego na Twitterze: Ponad 80 proc. informacji w mediach pochodzi od PR-owców.

 

•••

 

Fotoreporter, pracujący kiedyś w ogólnopolskim dzienniku: Wspieraliśmy prezydenta miasta. Był przyszłością klasy politycznej, potencjalnie przyszłym Prezydentem RP. Mieliśmy go fotografować w możliwie najkorzystniejszy dla niego sposób. Miał wyglądać jak Kennedy. Budowa wizerunku jak za najlepszych czasów RSW. Nie bez satysfakcji obserwowałem, jak gazeta rakiem wycofywała się z tego poparcia, gdy zaczęły wychodzić na jaw jego dziwne interesy.

 

•••

 

Były szef foto w ogólnopolskim dzienniku: Tłumaczyłem fotografom, że jak obsługują demonstrację, powinni zrobić choć jedno zdjęcie, na którym widać, ile osób bierze udział. W końcu któryś mi powiedział –„Co ja się będę męczył, przecież od razu wiadomo, że jeśli demonstracja jest po linii, to udział bierze kilka tysięcy, jeżeli nie – kilkadziesiąt osób. Zdjęcia niepasujące do tez nie chodzą. 

 

•••

 

Były fotoedytor: Zacząłem łapać się na tym, że stawałem się praktycznie jedyną osobą w redakcji, która czytając teksty podchodziła do nich krytycznie. Wyglądało to tak, że przychodził do zilustrowania przekrojowo-historyczny tekst, opisujący jakieś wydarzenia. Zaczynałem szukać ich w agencjach – bez efektu. No to googlowałem. I się okazywało, że jest błąd w dacie, nazwisku. Miejsce nie to. Szedłem z tym do redakcji – i nikt mi medalu za czujność raczej nie dawał. Raczej traktowano mnie jak upierdliwca. Ktoś kiedyś nawet mi wyjechał, że się powinienem własną robotą zajmować, a nie teksty czytać.

 

•••

 

Były pracownik działu foto w tygodniku społeczno-kulturalnym: Grafik uparła się, żeby tekst zilustrować zdjęciem Mapplethorpe’a. A to było chwilę po jego śmierci – nikt go nie sprzedawał, z powodu jakichś spraw spadkowych. Powiedziała, że ma album i można zeskanować, ja jej na to, że nie można użyć zdjęcia nie załatwiając do niego praw, więc musi zmienić koncepcję. Poszła do naczelnego na skargę, ten postanowił mnie zwolnić, bo obowiązków nie wykonuję. Jakoś mnie szef działu wybroniła. Najgorsze w tej pracy było tłumaczenie głąbom rzeczy oczywistych, w które te głąby nie chciały wierzyć.

 

•••

 

Były fotoedytor: Gdy zaczynałem pracę fotoedytora, to było ważne stanowisko w strukturze redakcji. Fotoedytor podejmował decyzje fotograficzne, wybierał zdjęcia, którymi ilustrowało się teksty. Musiał rozumieć, o co w tekście chodzi i dostarczyć konkretnych zdjęć grafikowi. Wymagało to zagłębiania się w temat tekstu – tak, by zdjęcia były wartością dodaną. Pokazywały rzeczy, które się w tekście autorowi nie zmieściły. Kiedy kończyłem po dziesięciu latach, obowiązki sprowadzały się do przerzucania tysięcy zdjęć z teczki do teczki. Pamiętam graficzkę, która nie zaczynała łamać, zanim nie dostała pięciuset zdjęć, sprawdziliśmy kiedyś – nigdy nie użyła żadnego spoza pierwszej pięćdziesiątki. Nie przyjmowała żadnych sugestii. Mówiła że nie po to ukończyła ASP, żeby ktoś jej mówił, jak zdjęcia dobierać. Ukończyła wydział rzeźby.

 

•••

 

Były szef foto w ogólnopolskim dzienniku: Na zdjęciach znają się wszyscy. Dlatego trudno znaleźć fachowców do pracy. Poważni ludzie uciekają z zawodu, bo nie wytrzymują głupoty, ignorancji, manipulacji. Działy foto zostają sprowadzane do funkcji technicznych. A w przyszłości znikną, tak jak powoli znika korekta.

 

•••

 

Były fotoedytor: O tym, że polska prasa się tabloidyzuje, nie ma co przekonywać. Wystarczy wejść na portal najważniejszego polskiego dziennika i zobaczyć tam headline typu „Zobacz piersi (tu nazwisko znanej dziennikarki politycznej)”. Tabloidy stawiają na efektowność przekazu. Ta efektowność nie musi być w sprzeczności z wiarygodnością. W Polsce niestety wiarygodność jest odsuwana na dalszy plan. Ważne, by się dobrze czytało. No i coraz mniej osób w redakcjach na wiarygodność tekstów zwraca uwagę. Zamiata się ten problem pod dywan. Redaktorzy mówią, że wierzą autorowi, korektorzy mają tyle roboty, że pilnują żeby ortografy nie chodziły, działy foto sprowadzane są do roli fotoserwisu. A prasa musi być wiarygodna, bo inaczej nie ma sensu.

 

•••

 

Wieloletni korespondent w Rosji i na Ukrainie, były analityk BBN: Wraz z początkiem rządów Putina – od nowego stulecia – w Rosji nastała nowa moda wśród tamtejszych urzędników. Polegała ona na podkreślaniu braku wiarygodności rosyjskich mediów i przeciwstawianiu ich władzy, która z definicji jest wiarygodna (gdyż się nie myli). Korzystając z bardzo dużej i autentycznej popularności samego Putina, rosyjska biurokracja postanowiła usunąć, albo bardzo ograniczyć władzę czwartej władzy. Urzędnicy różnych szczebli, pytani przez dziennikarzy o komentarze w różnych sprawach i aferach nieprzyjemnych dla rządzących, rozpoczynali swe odpowiedzi zazwyczaj takj: „Jeśli media się nie mylą (...)”, „O ile ten fakt prasowy znajdzie potwierdzenie w rzeczywistości (...)” etc. Przekaz był jasny: media są sprzedajne i na obcych usługach, władza może nie jest kryształowa, ale pracowita i wiarygodna, przecież uosabia ją sam Władimir Putin. Wtedy też na stałe do języka potocznego weszło określenie „fakt prasowy”. Ponieważ potwierdzenie „faktu prasowego” zależało zazwyczaj od postępowania tychże organów władzy (czy poszczególnych urzędników – najczęściej prokuratur różnego szczebla), jasnym jest, że oficjalnie nigdy to nie następowało. Po kilku latach takiego postępowania, przy umacniających się mechanizmach nieformalnej cenzury (a także fizycznego zastraszania i usuwania najbardziej zawziętych i niepokornych dziennikarzy – np. Anny Politkowskiej) w społeczeństwie umocniło się przekonanie, że media i dziennikarze rzeczywiście są niewiarygodni.

 

Na szczęście taka sytuacja nam nie grozi. Ale żeby nie było zbyt poważnie:

 

Oddział ogólnopolskiego dziennika. Tzw. Ziemie Odzyskane. To ważne – bo przy przywracaniu (nadawaniu) polskich nazw miejscowościom komisja tym się zajmująca potrafiła jedną nazwę nadać kilku miejscom w promieniu czterdziestu kilometrów. 

Fotoreporter ma pojechać do miejscowości Ł. Pyta dziennikarza, o które Ł. chodzi, ten odpowiada, że o to. Fotoreporter tam jedzie. Dojeżdżając dzwoni do bohatera, pytając, jak go znajdzie. Ten odpowiada, że zaraz na początku, za czerwoną stodołą, trzeba skręcić w prawo. Fotoreporter skręca i ląduje w krzakach. Chodzi oczywiście o inne Ł. Dziennikarz do końca nie wierzy, że pisze o innym.

 
 
 
 
W skróconej formie tekst się ukazał w magazynie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich „Forum Dziennikarzy” 1/2012

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka