Marcin Kędryna Marcin Kędryna
633
BLOG

119 lat w służbie ludzkości

Marcin Kędryna Marcin Kędryna Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Od dwóch lat chciałem pojechać do browaru w Czarnkowie. Ci, którzy wiedzą, jak wyglądam, potwierdzą, że nie jestem pensjonarką i raczej się byle czym nie ekscytuję. No chyba, że jest to związane z polską polityką.

No i się udało. Jadę. Leje. Źle skręciłem. Jeżeli uważacie, że z Pruszkowa łatwo się dostać na autostradę, to się mylicie.

Na autostradzie na słynnym odcinku C układana jest ostatnia warstwa asfaltu. Jedzie się więc jednym pasem. Normalnie jest to do przeżycia, tym razem jadę z 40 kilometrów na godzinę. Na horyzoncie widzę piętrowy autobus. Taki londyński. I tak dobre pół godziny. W końcu autobus zjeżdża do zatoczki. Gdy go mijam, kierowca grzebie w silniku. Być może zjechałby wcześniej, niestety nie było gdzie. Nie można mieć przecież pretensji do zarządzających autostradą, że nie przewidzieli tego, że zepsuje się na jej zwężonym odcinku piętrowy londyński autobus.

Z rzeczy nieprzewidywalnych: przypomniało mi się, jak parę miesięcy temu leciałem na Sycylię na premierę BMW 6 Gran Coupé (przepiękne auto). Przesiadka we Frankfurcie. Podjechaliśmy do samolotu, ludzie ruszyli w kierunku drzwi, które się nie otworzyły. Tylko z przodu wsiadł spocony grubawy facet w odblaskowej kamizelce, wziął mikrofon: „Hello, it’s your captain speaking, mamy pewien problem techniczny, otóż naszym samolotem przyleciała drużyna niepełnosprawnych południowokoreańskich pingpongistów, niestety proces ich wynoszenia z samolotu jest czasochłonny. Kiedy się zakończy, pokład będzie musiał być przygotowany do lotu… Mam dobrą wiadomość: udało się już wyprowadzić siedmiu. Zostało tylko jedenastu. Staliśmy ze 40 minut w autobusie, patrząc, jak windy wielkości krótkiego oceanicznego kontenera zwożą południowokoreańskich niepełnosprawnych pingpongistów, zastanawiając się, czy ktoś nam uwierzy, gdy tę historię będziemy później opowiadać. Ja mam świadka. Nazywa się Adam Kornacki, ten od zakupu kontrolowanego.

Na tak zwanym kulczykowym odcinku autostrady biorę autostopowiczów. Dwaj metroseksualni chłopcy postanowili się dostać się do Barcelony. Droga do Poznania schodzi mi na rozmyślaniach, ile czasu im to zajmie.

Z dużą radością wjechałem na świeżo oddaną S11, ciesząc się, że dojadę do celu w 40 minut. Jakież było moje zdziwienie, gdy po kilku kilometrach dojechałem do końca drogi. I nie był to tradycyjny death end, tylko nawrotka. Cofnęło mnie kawałek i wyrzuciło na starą 11. Rozsądnie, gdyby droga prowadziła dalej, goście Euro 2012 mogliby się pogubić.

Kawałek za Poznaniem biorę kolejnych autostopowiczów. Para z Rybnika jedzie nad morze. Są dużo fajniejsi niż poprzedni. Na przykład mają porządny śląski akcent. Chłopak pracował w pogotowiu. Mówi ciekawą rzecz o równouprawnieniu, że w takich służbach jak pogotowie kobiety nie powinny pracować, bo gdy w trzyosobowej załodze jest kobieta, mężczyźni ją oszczędzają i trochę jest tak, jakby ta załoga była dwuipółosobowa.

Zostawiłem ich na Orlenie przy wyjeździe z miasta. Następnego dnia ich nie było, więc pewnie dojechali do celu. Ja trafiłem do hotelu Straszny Dwór, który polecili mi w browarze.

Równo ze mną przyjechało przyzwoitą terenówką dwóch obwieszonych złotem ludzi o nieco ciemniejszej karnacji. Recepcjonista, który później okazał się również kelnerem, odesłał ich do konkurencji ze sprawnością Teda (Tim Roth) z „Czterech pokoi”.

Hotel w porządku. Ładna willa w niemieckim stylu. Postanowiłem coś zjeść. Nie polecam polecanego carpaccio z łososia, za to krem z borowików i polędwiczki w kurkach były spoko. Ogólnie byłoby spoko, gdyby nie napierdalające z głośników RMF. W budce z frytkami bym zrozumiał. Tu – trudne do wytrzymania. Zamówiłem piwo. Okazało się, że cywilizacja tu jeszcze nie dotarła. Nie, żeby miał coś do lanego Żywca, ale jeżeli się jest rzut beretem od naprawdę dobrego browaru, to brak lokalnego piwa jest trudny do zrozumienia.

Następnego dnia się okazało, że ten rzut beretem to 20 kilometrów. Ale wcześniej doceniłem odwagę właścicieli hotelu, którzy postanowili nie wyposażać okien
w zasłony. Nowatorsko. Dzięki temu wcześnie wstałem i obejrzałem na TV4 „Słoneczny patrol”. Co to za arcydzieło produkcji telewizyjnej!

Wiecie, przy jakiej ulicy mieści się siedziba firmy Porsche? Przy Porschestraße.
Logiczne. Zgodnie z logiką, browar w Czarnkowie stoi przy ulicy Browarnej. Wstyd się przyznać, ale przejeżdżając za pierwszym razem, go minąłem. Dojechałbym do Wronek, ale zobaczyłem charakterystyczne pomarańczowe skrzynki.

Budynek nie robi specjalnego wrażenia. Choć wielkie okna, przez które z ulicy widać miedziane kotły warzelni, to niezły pomysł. No dobra, zmieniam zdanie. Budynek jest całkiem urokliwy.

Wchodzę. Wita mnie pani ochrona. Jakoś mi nie brzmią feministyczno-lewackie na siłę tworzone żeńskie wersje nazw zawodów. Zresztą pani ochrona brzmi poważniej niż pani ochroniarka. Pani ochrona wręcza mi identyfikator treści „Gość” i porzuca swoją budkę, by mnie zaprowadzić do Dyrektora Ds. Rozwoju Rynku, którego dla uproszczenia będę nazywał Piotrem. Duży pusty gabinet, w środku wóz drabiniasty i coś drewnianego ponoć do robienia masła. Na stole laptop, smartfon, w uchu słuchawka. Telefon co chwilę dzwoni, ktoś wpada i wypada. Widać, że Piotr jest w pracy. Przychodzi pani piwowarka. (Znowu te nazwy zawodów. Co będzie, gdy browar w Warce zastrzeże nazwę „piwo Warka”?). Rozmawiamy o różnicach między małym a dużym browarem. Ruszamy.

Wiem już od 20 lat, że piwa nie robi się z chmielu. Robi się je ze słodu. Słód to wysuszone wykiełkowane ziarna zboża. W tym przypadku jęczmienia. Kiedyś słód robiło się w browarze. Dziś się kupuje gotowy. Słodowanie to była potwornie męcząca praca. I do tego wokół browaru śmierdziało – pani piwowarka uważa, że to piękny zapach – nie będę się spierał.

Słód trafia do śrutownika. To taki specjalny młynek. Pani piwowarka próbuje mi tłumaczyć, że coś w tym mieleniu jest ważne, ale chyba jestem uczulony na zbożowy pył – zaczynam kichać. Śrutownik jest zabytkowy. Tak jak kotłownia, przez którą przechodziliśmy wcześniej. Wygląda jak na okręcie. Palacze sypią łopatami węgiel w dziur, w których wiele by można zmieścić. Kotłownia robi parę wodną. Potrzebną w warzelni.

W warzelni czarnkowskiego browaru stoją trzy kadzie. Pierwsza – zacierna. W niej miesza się zmielony słód z gorącą wodą. Czyli się zaciera. Druga – filtracyjna, w której z zacieru odcedza się twarde pozostałości ze słodu. I ostatnia – warzelna. Tam gotuje się brzeczkę (przefiltrowany zacier). Po co się gotuje? Zamienia się cukry złożone na proste. Ale tego akurat dowiedziałem się z prelekcji o whisky – do tego momentu robi się je bardzo podobnie. Do whisky nie dodaje się chmielu. Do piwa – przeciwnie. O, no właśnie. Otóż w tym miejscu zachowałem się jak (tu użyję bardzo modnego ostatnio słowa) debil. Pani piwowarka dała mi do powąchania sprasowany chmiel. W związku z tym, że nic nie poczułem (uczulenie na pył), postanowiłem skosztować. Rozgryzłem – też nic. Ale pani piwowarka rzuciła się w kierunku butelki z wodą. Upłynęło kilka sekund, zanim dotarło do mnie, co mam w ustach. To było potwornie gorzkie. Słabo powiedziane: ta gorycz była nie do opisania. No cóż, taka ilość chmielu wystarczyłaby na dobre 20 litrów piwa. Jeszcze mnie trzepie, jak o tym myślę. Przy wyjściu z warzelni wisi spłowiała tabliczka: picie alkoholu na terenie zakładu jest zabronione. Degustacja to nie picie.

Porcja uwarzonej brzeczki to warka. Teraz musi sfermentować. Pani piwowarka z dumą pokazywała mi otwarte kadzie fermentacyjne. Baseny o głębokości ponad dwóch metrów, w których drożdże przerabiają cukier na alkohol. Z dumą, bo już mało kto w Polsce takich używa.

20 lat temu spędzilimy razem z kol. Jerzym tydzień czasu w śp. krakowskim browarze. Przygotowywaliśmy reportaż, co sprowadzało się do łażenia za dyrektorem połączonego z codziennym pijaństwem. Na koniec dnia browarny żuk (taki produkowany niegdyś w Lublinie samochód dostawczy) wiózł nas i skrzynkę piwa do redakcji. Ale nim się upiliśmy, dyrektor pokazywał nam, jak browar działa. No i tam były też otwarte kadzie fermentacyjne. Było ich więcej i większe niż w Czarnkowie. Opowiedziałem pani piwowarce historię o ofiarach śmiertelnych otwartych kadzi. Fermentująca brzeczka ma taką gęstość, że co do niej wpadnie – nie wypływa. Drożdże zaś, robiąc alkohol, robią też dwutlenek węgla i osoba o słabym sercu, która się za bardzo nad kadzią pochyli, może stracić przytomność. Wtedy chlup i koniec. No i w Krakowie było kilka ofiar śmiertelnych. W Czarnkowie, Bogu dzięki, nie. Zastanawialiśmy się z panią piwowarką,
jak mogła działać wentylacja przed wymyśleniem silników elektrycznych. Jakoś musiała, inaczej by się piwa robić nie dało. – Im jesteśmy bardziej ucywilizowani, tym w jakimś sensie głupsi – podsumowała pani piwowarka.

Dalej była leżakownia, tam, w zbiornikach nazywanych z angielska tankami, piwo dojrzewa. Niby nic interesującego, najciekawsze były opowieści o czyszczeniu zbiorników. Ktoś musi wejść przez otwór wielkości… Jakoś niczego takiego nie mogę znaleźć… Niezbyt duży. I od środka zbiornik umyć. Niefajna praca. Zwłaszcza jak na przykład przewróci się drabina, nie da się wyjść, a przez sześć godzin nikt się nie pojawi. I siedzi człowiek w takim zbiorniku.

Później piwo się filtruje i można je rozlewać do butelek. Butelkowanie jest potwornie hałaśliwe. I tak jak wcześniej prawie nikogo nie spotkaliśmy tu, przy linii, pracuje mnóstwo osób. Butelki w kształcie granatów stojące przed pasteryzatorem przypominały pierwszowojennych żołnierzy czekających na rozkaz ataku.

Wróciliśmy do Piotra. – Dla dużego browaru jakość to przede wszystkim powtarzalność i procedury – mówi Piotr. – Każda butelka piwa musi smakować identycznie. To jest dla nich wartość najwyższa. U nas każda warka smakuje inaczej. Bo pogoda była inna, bo inny pracownik pilnował warzenia. Otwarte kadzie fermentacyjne powodują to, że nie do końca panujemy nad drożdżami. My nic nie wymuszamy. Nasze piwo jest naturalne. Można powiedzieć, że różnica jest taka jak między sokiem z koncentratu a wyciskanym.

W tym miejscu pada słowo tankofermentator. Czyli coś, w czym w nowoczesnych browarach z brzeczki robi się piwo. To zdecydowanie przyśpiesza produkcję. To i chemia. Przyspieszacze.

Wiesz, dlaczego nikt nie pisze, z czego jest zrobione jego piwo? Bo by była litania symboli na E, no, ale dzięki temu to, co u nas trwa miesiąc, u nich dziesięć dni. Dlatego nasze piwo musi być droższe. Ja tam nie widzę tej różnicy w cenie. A jest ona ponoć istotna. W Warszawie w Bejrucie kosztuje chyba tyle co inne.

Zbieramy się, żeby pojechać na spotkanie z prezesem. Jedziemy do Kamionki. Odkrywam, dlaczego zasugerowano mi nocleg w Chodzieży. Kamionka jest położona kilka kilometrów od niej w kierunku Piły.

Trafiamy do przeszklonego świeżo wybudowanego budynku. Prezes przyjmuje mnie w sali, ze 20 razy większej niż jego czarnkowski gabinet. W kącie stoi makieta inwestycji, która ma tu w Kamionce powstać, ale nie będę o niej teraz pisać – jest bardzo interesująca – i mam nadzieję przyjechać tu jeszcze kiedyś, żeby napisać specjalnie o niej.

I Prezes, i Piotr zainteresowali się browarnictwem w dość nietypowy sposób. Pracowali obaj w hucie szkła w odległym o 20 kilometrów Ujściu. Huta robi butelki do piwa. Obaj o butelkach potrafią długo opowiadać. Dowiedziałem się na przykład, że butelki zwrotne od bezzwrotnych różnią się technologią produkcji (te drugie są lżejsze). Sprzedawali butelki również do Czarnkowa, który był własnością Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Agencja powstała 20 lat temu, by rozsprzedać pozostały po PGR-ach majątek. Od 20 lat zajmuje się tym, żeby tego nie robić, bo gdyby to zrobiła – musiałaby zakończyć działalność. Wpiszcie sobie w googla Polskie Stronnictwo Ludowe – od razu będziecie wiedzieć, o co chodzi.

Pan prezes najwyraźniej nie googlował, bo gdy usłyszał w Agencji, że trzeba browar przygotować do sprzedaży – potraktował to poważnie. Pomyślał, że to interesujące wyzwanie i razem z Piotrem zatrudnił się w browarze. Szybko udało im się podwoić sprzedaż i wypracować niezły zysk. Kiedy wezwano go do agencji, myślał, że idzie po gratulacje, okazało się inaczej. Usłyszał, że jeżeli w planie jest deficyt, to to ma być realizowane.
– Kiedy udało mi się odzyskać milion złotych z kaucji za butelki, których przez lata nie płacili dystrybutorzy, wezwano mnie na dywanik do Warszawy. Pretensje były o to, że nie ma tego jak zaksięgować.

Kłopotliwych pracowników szybko się pozbyto. Na odchodnym usłyszeli, że piwo sprzedaje się samo. Po ich odejściu w krótkim czasie sprzedaż wróciła do wcześniejszego poziomu. Zaangażowali się w projekt w Kamionce. Ale czegoś im w życiu brakowało. Od słowa do słowa postanowili dalej robić piwo. Najpierw wynajmując do tego inne browary, później stawiając swój.

Obaj są z Piły. Lokalni patrioci. Nie ma się czemu dziwić – okolica piękna. –Musi pan zobaczyć to, musi pan pojechać tam – co chwilę powtarzał Prezes. I zasadniczo miał rację.

Swój najpierw wirtualny browar nazwali Gontyniec od nazwy wzgórza nad Kamionką.

No i wtedy udało im się kupić Czarnków. Może nie jako browar, tylko budynki
z dokładnie wyszczególnionym wyposażeniem. Paprotka, sztuk 1, wartość 10 PLN, spinacz biurowy, sztuk 975…

Ktoś, kto robił inwentaryzację, pominął dyplomy, które przez lata dostało czarnkowskie piwo. I pewnego dnia pan z Agencji przyjechał z czarnym workiem, żeby je zabrać, no bo nowi właściciele ich przecież nie kupili. Obroniła je łzami pani piwowarka. Pan z Agencji dał się przekonać, ale później wrócił po czarny worek, bo porządek być musi.

Potem mieli drogę krzyżową ze wszystkimi służbami, które zachowywały się tak, jak gdyby znanego im od lat browaru nigdy na oczy nie widziały.

To była moja trzecia rozmowa z Prezesem. Za każdym razem opowiadał o reklamie pewnego „małego browaru z wielkim piwem”. – Jak można szósty co do wielkości browar w Polsce nazywać małym browarem. Oni chyba dziennie robią tyle ile my przez rok.W kontekście reklam niesławnej firmy z Gdańska nabiera to specjalnego znaczenia. Czy w reklamie można powiedzieć wszystko? W Polsce można. Prezes – zajęty człowiek – wrócił do obowiązków, my z Piotrem pojechaliśmy do Chodzieży coś zjeść. U Kota Wasyla – ogólnie w porządku, nie polecam steków z tuńczyka. Robię lepsze.

Piotr opowiadał, skąd wziął się Gniewosz – marka piwa wirtualnego browaru. – Gontyniec pochodzi od gontyny – prasłowiańskiej świątyni. W gontynach odbywały się libacje, obrzędy mające zapewnić obfitość plonów. Gontyna – prasłowianie – Gniewosz – libacja.

Człowiek tyle się nauczestniczył w obrzędach mających zapewnić obfitość plonów, a nic o tym nie wiedział. Ale może jak nie ma gontyny, to się nie liczy.

Libacja zresztą wygląda na łacińskie słowo. Ale się wymądrzał nie będę – wcześniej pomyliłem Zbyszka z Bogdańca z Jankiem z Czarnkowa.

Piotr opowiadał o ich pomyśle na dystrybucję. Otwierają swoje sklepy i stoiska w galeriach handlowych. Już więcej ludzi pracuje przy sprzedaży piwa niż przy produkcji w browarze. Mówię, że zmierzają tą samą drogą co Jack Daniel’s – niecałe 300 osób przy produkcji daje zatrudnienie kilkunastu tysiącom na całym świecie. Piotr opowiada, że osobiście szkoli sprzedawców. Pokazuje im specyfikę browaru, zgadzamy się, że zajmowanie się piwem to bardziej służba niż praca.

Przypomina mi się śp. biskup Życiński, który celebrując mszę z okazji 150-lecia browaru w Okocimiu, podczas kazania tłumaczył, że robienie piwa to dobra służba Bogu, piwo wzmacnia rodziny, przyjaźnie. U mojej matki wisi w piwnicy niemiecki plakat z lat 30. ubiegłego wieku – „Picie piwa rozwija gospodarkę rolną”.

Wracamy do Kamionki. Piotr oprowadza mnie po budynku, w którym będzie się mieścił nowy browar. Oglądając puste hale, nie mogę sobie tego wyobrazić. Będzie restauracja, trasa turystyczna. Sklep już jest i działa. Rozstajemy się. On wraca do pracy, ja idę do sklepu.

Pani w sklepie opowiada: – Przyjechała para. Pan się ucieszył, że nareszcie znalazł jakiś smak Gniewosza. Chce 20 butelek. Żona patrzy na niego – „Dwadzieścia?”. Już pomyślałam, że zaraz będzie awantura, no wie pan, jakie żony są, a ona: „Bierz 40, potem znowu będziesz szukał”.

Jedno z piw nazywa się Odrzut Z Eksportu. Pani w sklepie narzeka, że to pomysł zły, że klienci pytają, czy to jakieś gorsze. Próbuję jej tłumaczyć, skąd pomysł, jak to było za komuny, której najwyraźniej nie pamięta. Nie przekonuję jej.

Ona też mówi, że czarnkowskie piwo tanie nie jest. – Ale widzi pan, przychodzili sąsiedzi, tu z Kamionki, krzywili się, że parę groszy dołożą i już półlitrową puszkę mają. Ale kupili. Teraz po kilka razy dziennie przychodzą, żeby po sześciopak. Bo wie pan, po tych popularnych piwach to człowiek ciągle musi do toalety chodzić, a po naszym nie. A to dowód na to, że w tamtych dużo wody.

Coś w tym może być, bo używanie tankofermentatorów i ulepszaczy wymaga ponoć dodawania wody, bo drożdże pracują zbyt wydajnie.

Pani pomogła mi załadować samochód i ruszyłem zwiedzać okolice. Pojechałem do Ujścia, gdzie Prezes polecił mi punkt widokowy, Piotr zaś Kalwarię. Niestety, na boisku nad ujskim domem kultury z dużym zaangażowaniem całowała się para. Nie chciałem im przeszkadzać, więc wróciłem do Chodzieży.

Po drodze usiłowałem jeszcze raz skręcić do Kamionki. Niestety reklama sklepu jest słabo widoczna. W rowie co prawda stoi reklamująca browar syrena bosto, niestety rów jest głęboki.

Chodzież to idealne miasto do limeryków.

Pewien krawiec z Chodzieży
szył tylko w wierzchniej odzieży,
aż dnia pewnego
doszedł do tego,
że mu ta praca nie leży.

Hm. Jednak nie jestem E. Learem.

Na budynku sądu jest napis „Iustitia Omnibus Fiat”. Po chwili dochodzi do mnie jego znaczenie. Zastanawiam się, czy to w ogóle możliwe. Dziś różne sprawiedliwości są w konflikcie. Następnego dnia przejechałem jeszcze raz przez Czarnków. Browar wydał mi się jeszcze mniejszy. W Dębem, następnej miejscowości za Czarnkowem, straż gminna ustawiała fotoradar o kształcie śmietnika, mnie na wybojach zadzwoniły butelki w bagażniku.

Późnym popołudniem postanowiłem poczęstować czarnkowskim piwem sąsiada. Siedział przed domem i zastanawiał się, czy iść na ryby. Co kto wychodził z domu, mówił: „O, piwo z Czarnkowa”, „O, zawsze, jak jesteśmy nad morzem to kupujemy”, „O, ktoś tam je sobie specjalnie sprowadzał”, „O, najlepsze jest to”. Wieczorem przyjechał z rodziną mój kolega z Krakowa: – O, masz czarnkowskie piwo! I tak misterny plan zostania odkrywcą browaru spalił na panewce.

30 osób w Czarnkowie robi znane i poważane w całym kraju piwo. W browarze, na który krzywo patrzy sanepid, bo nie wszystko po sufit wykafelkowane i z błyszczącej nierdzewnej stali. W browarze, w którym technologia nie zmieniła się od 119 lat i, Bóg da, nie zmieni się nigdy. Bo jak wiemy, lepsze jest wrogiem dobrego.

 

Tekst ukazał się we wrześniowym numerze „Malemena”

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości